Istota upominania

W Piśmie Świętym bardzo czytelnie została przedstawiona istota upominania drugiego człowieka. Wyrażają to słowa: „Gdy brat Twój zgrzeszy przeciw Tobie…”. Oznacza to, że w zasadzie nigdy nie upominamy drugiego człowieka bezinteresownie. Pierwszym bowiem kryterium szukania błędów u innych jest fakt, że nie zgadzają się z nami.

Interesująco jest też przedstawiona droga upominania, a właściwie poszukiwania prawdy – bo przecież po to upominam. Przebiega ona według jasno określonych reguł. Najpierw upomina się w cztery oczy. Cel jest oczywisty – przekonać się, co ktoś rzeczywiście miał na myśli, jakie miał intencje, kiedy mówił to co mówił. Ale to nie zawsze musi prowadzić do wzajemnego zrozumienia. Kolejny etap zakłada wzięcie dwóch świadków. Potrzeba jednak małego dopowiedzenia. Nie chodzi o świadków jako zwolenników upominającego. Chodzi o świadków bezstronnych, którzy potrafią bezinteresownie szukać prawdy i czasem mogą wskazać również na błędną ocenę tego, który upomina. Trzeci etap to doniesienie Kościołowi. Słowo „donos” ma w języku polskim nie najlepszą historię. W języku greckim użyto słowa „eipe”, co oznacza bardziej powiedzenie czy przedstawienie sprawy wspólnocie. Czym różni się to słowo od donosu? Donos polega na tym, że osoba, na którą się donosi zostaje wykluczona z kręgu informacji. Mówi się o niej, bez niej. Natomiast „eipe” nie wyklucza zainteresowanego. Oznacza to, że w szukaniu prawdy o kimś, by go upomnieć, nie można pominąć tego człowieka.

W praktyce niestety dialog z człowiekiem, który zrobił coś przeciw nam kończy się już na pierwszym etapie. Zgrzeszył, bo odważył się pomyśleć inaczej niż ja, zrobić coś inaczej, co odebrałem jako zachowanie przeciwko mnie.

Czy można podzielić ludzi na tych, którzy zawodowo upominają i tych, którzy są upominani? Czy jest mi łatwiej upominać czy też jestem równie otwarty na przyjęcie upomnienia?

Przeprowadźmy eksperyment. We wspólnocie kościelnej coraz częściej spieramy się o formę komunii św. – na rękę czy do ust? Mamy wystarczająco dużo argumentów na tę drugą formę, powołujemy się na uświęconą tradycję. A może warto wspomnieć świadka pierwszej formy i to już z IV wieku. Mam na myśli św. Cyryla Aleksandryjskiego, biskupa i doktora Kościoła. W swoich Katechezach Mistagogicznych pisał o sposobie przyjmowania komunii św.: „[…] podstaw dłoń lewą pod prawą czyniąc z nich niby tron, gdyż masz przyjąć Króla. Do wklęsłej ręki przyjmij Ciało Chrystusa i powiedz „Amen”, […] bacząc, byś zeń nic nie uronił […]” (V, 19n).

Pandemia wymusiła na nas powrót do tej formy, zresztą cały czas dopuszczonej. Czy jestem w stanie to zaakceptować, nawet jeśli sam mam inne zdanie? Czy jestem w stanie nie osądzać, nie upominać. A jeśli tej formy nie przyjmuję, to czy jestem w stanie usłuchać Kościoła, który przypomina, że ta forma jest możliwa?

Istotą upominania jest również zdolność do przyjęcia upomnienia. To nie jest akcja jednokierunkowa. Czy to potrafię? Czy jestem zdolny do weryfikacji swojego myślenia, swojej postawy, stosunku do drugiego człowieka i jego wyborów? A może moje upominanie nie jest poszukiwaniem prawdy, ale przejawem pychy i miłości własnej, że ktoś ośmielił się „zgrzeszyć przeciwko mnie”?

Słabe strony języka religijnego

W Piśmie Świętym pojawia się bardzo ciekawy zwrot – „rozumna służba Boża”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pojęcie służby Bożej nie rodziło trudności interpretacyjnych. Zestawiając czytania dwóch następujących po sobie niedziel, a dotyczące postaci Piotra Apostoła, możemy dostrzec jakby dwie odsłony tej postaci, dwie strony medalu. Jedna to Piotr-Opoka, druga Piotr porównany do szatana. Jak to wytłumaczyć? Przecież to ten sam Piotr, który mówił, że pójdzie za Jezusem, dokądkolwiek On pójdzie. Idzie do Jerozolimy, by ponieść śmierć. Co więc dla Piotra oznaczało wcześniejsze „dokądkolwiek”? Oznaczało brak „rozumnej służby Bożej”. Ile razy obiecujemy Bogu i ludziom pójść „dokądkolwiek” z nimi, a jak często jest to nieprzemyślane.

W tym punkcie dotykamy słabości języka religijnego. Jest on często barwny, bogaty i hermetyczny. Gdyby posłuchać żargonu chemika, biologa, inżyniera, to niewiele byśmy z tego zrozumieli. Nie bardzo nas martwi taki charakter języka, pod warunkiem, że nam na czymś nie zależy. Kiedy inżynier tłumaczy nam funkcjonowanie nowego silnika samochodu, który mamy kupić, wtedy prosimy, aby powiedział to po ludzku.

Podobnie z językiem religijnym. Jak długo nam na tym nie zależy, ukwiecamy ten język, wprowadzamy banalne pojęcia: wola Boża, Bóg tak chce, dokądkolwiek pójdziesz… A potem nagle zaczynamy się buntować, jeśli w wierze trzeba pójść dokądkolwiek.

Piotr zostaje nazwany szatanem nie dlatego, że boi się pójść dokądkolwiek, ale dlatego, że bojąc się udaje silnego. To nie słabość i grzech przekreślały go w oczach Jezusa, ale hipokryzja.

Może więc warto sprawdzić siłę swojej wiary i swoich postanowień, sprowadzając język religijny do języka ludzkiego, który się rozumie i z którego znaczenia nie można się zwolnić. To będzie miało większy sens niż bezmyślne mówienie „dokądkolwiek”.

Wiara nie jest celem

Brzmi to jak herezja, ale tylko do momentu uchwycenia głębszego sensu tych słów. Sens dają czytania liturgiczne przewidziane na XX Niedzielę Zwykłą. W pierwszym czytaniu słyszymy słowa: „Zachowujcie prawo i sprawiedliwość, bo moje zbawienie wnet nadejdzie”. Jak to rozumieć? W ten sposób, że prawo i sprawiedliwość są pewną formą domagającą się nieustannie dopełnienia głębią. Tą głębią będzie zbawienie, które nadejdzie, a więc jasne światło rozświetlające rozumiane często w sposób zawężony słowa „prawo”, „sprawiedliwość”.

Kilkadziesiąt lat po śmierci ostatniego z apostołów pojawiła się sekta Marcjona. Próbował on przeciwstawić Stary i Nowy Testament. Do dziś niektórzy uważają, że trzeba porzucić stare i przejść radykalnie w nowe. Bardziej przekonuje mnie teza jednego z nieżyjących już biblistów francuskich, jezuity Paula Beauchampa. Zaproponował on, aby nie mówić o Starym i Nowym Testamencie, ale o pierwszym i drugim. Dlaczego to jest lepsze i bardziej trafne określenie? Bo nie wskazuje na przeciwstawianie czy porzucanie, ale dopełnienie. Pierwszy i Drugi Testament oznacza, że nie wyczerpie się sensu pierwszego bez odniesienia do drugiego, a głębia drugiego nie byłaby zrozumiała bez zakotwiczenia w pierwszym.

2 List do Koryntian wyjaśnia to jeszcze prościej: „dopiero, kiedy ktoś zwraca się do Pana, zasłona opada” (2 Kor 3,16). Stawia to więc bardzo fundamentalne pytanie, o to co gorsze: Stary Testament czekający na dopełnienie czy chrześcijanin żyjący po staremu, jakby Chrystus nie przyszedł?

Wiara nie jest celem. Ona jest drogą, formą, narzędziem szukania Boga. Dlatego jako forma zmienia się przez wieki. Niezmienne pozostaje ludzkie serce i Bóg jako bieguny wiary jako drogi. Tym co naprawdę grozi poszukiwaniom w wierze, to nie zmiana formy, ale zatwardziałość serca.

To właśnie wyraża dialog Jezusa z kobietą kananejską. Kiedy ona prosi Jezusa o interwencję, odpowiada On najpierw bezdusznością faryzeuszów: „Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela” i „niedobrze jest zabierać chleb dzieciom, a rzucać szczeniętom”. To są cytaty z bezdusznych serc. Dopiero podsumowanie płynie z serca Jezusa: „O niewiasto, wielka jest twoja wiara”.

Dlaczego o tym piszę? 20 lipca ogłoszono dokument jednej z watykańskich kongregacji pod znamiennym tytułem „Nawrócenie duszpasterskie parafii…”. Samo słowo w języku polskim trochę wprowadza w błąd. W dokumencie jest mowa o trudzie pasterskim, ewangelizacyjnym zapale, otwartości. Natomiast duszpasterz to osoba odpowiedzialna za wiernych przypisanych terytorialnie czy personalnie do określonej jednostki administracyjnej Kościoła. Duszpasterz ma więc policzone dusze i za nie jest odpowiedzialny, pasterz szuka tych, które poginęły. To jest właśnie nowy sens nawrócenia duszpasterskiego. Inaczej duszpasterz staje się administratorem. To właśnie dlatego na misje zaprasza misjonarza, na rekolekcje rekolekcjonistę. Jak gdyby trzeba kogoś nieznanego, bo swojemu już nie uwierzą. Mam wielki szacunek do wiejskich proboszczów, którzy wiele lat żyjąc z małą grupą wiernych i znając się dobrze, ciągle potrafią być wiarygodni dla parafian, którzy od swojego proboszcza chcą przyjmować Ewangelię. Znają, a mimo wszystko mu wierzą.

Potrzeba więc bardziej pasterza niż duszpasterza. Bo klasycznie rozumiany często jest jednocześnie konserwatorem spuścizny wieków, który musi zabiegać o datki na takie czy inne cele. Trudno w tym być wolnym i głosić w sposób wolny. Może więc byłoby lepiej wyzwolić się od konserwacji, remontów i zająć ewangelizacją w sposób wolny. Spuściznę zostawić radom ekonomicznym. Wtedy nie trzeba piętnować grzechów biednych ani usprawiedliwiać grzechów bogatych. Można być apostolsko wolnym.

Może wtedy parafie staną się miejscami uczenia prawdziwej „sztuki bliskości”, o której mówi dokument. „Jeśli zapuści ona głębokie korzenie, parafia naprawdę stanie się miejscem, w którym zostaje przezwyciężona samotność, obecna w życiu wielu ludzi, a także sanktuarium, gdzie spragnieni przychodzą i piją, by dalej kroczyć drogą oraz [stanie się] centrum stałego misyjnego posłania”.

Patrząc na proporcję dusz policzonych (w tradycyjnym duszpasterstwie) i dusz do policzenia/znalezienia (w kluczu ewangelizacyjnym) może takiego właśnie obrazu wspólnot parafialnych potrzebujemy?

Verified by ExactMetrics