Bezdomnemu Bogu poświęcam

Każdy budowany kościół ma jakieś wezwanie. Zastanawiam się, pod jakim wezwaniem zbudowano by kościół dzisiaj? Proponuję następujące: Kościół pod wezwaniem „bezdomnego Boga”. Dziwisz się? A może warto pomyśleć, jakie przesłanie zawiera pytanie proroka Natana skierowane do Dawida w imieniu Boga: Czy ty zbudujesz Mi dom na mieszkanie?

W czasach komunizmu zbudowano trzy i pół tysiąca kościołów. W samym okresie rządów autora stanu wojennego zbudowano ich ponad tysiąc. Stawiam więc trudne pytania: Czy tak bardzo kochaliśmy Boga, że budowaliśmy Mu dom, czy też budowaliśmy mu dom, by docelowo nie mieszkał z nami?

Próba odpowiedzi: z perspektywy czasu można dostrzec, że to budowanie miało dwa etapy. Etap pierwszy (pozytywny) – pokazać Bogu, gdzie ma mieszkać. Etap drugi (negatywny) – pokazać, gdzie ma Go nie być.

Rozdział Kościoła od państwa. Dlaczego II Sobór Watykański mówił jednak o autonomii porządków, nie zaś o rozdziale? Bo rozdział ma swoje konsekwencje: wierzący może być zakrystianem, niewierzący burmistrzem. Jak w „Ranczo”. Tylko, że w ten sposób rozdział nie rozdziela porządków, lecz dzieli ludzi. Prostszy przykład: wierzący mąż i niewierząca żona. Dlaczego mają prawo się spierać? Bo chcą być mimo wszystko razem. A może – dla porządku – lepiej ich rozdzielić, skoro myślą inaczej?

Bóg stał się człowiekiem. Człowiek przynależy jednak do dwóch porządków. Przy radykalnym rozdziale wyjścia są dwa: pierwsze – będzie należał do jednego porządku w imię tożsamości, trzeba tylko stworzyć listę zawodów dla poszczególnych porządków; drugie – będzie należał do dwóch porządków na zasadzie schizofrenii.

A może jest trzecie wyjście? Jeśli nie ma, to zabrnęliśmy w ślepy zaułek.

Za kilka dni Boże Narodzenie. Bóg ma się narodzić, tylko gdzie? W kościele, w gminie u wójta, czy w sercu człowieka? Oczywiście, że w sercu człowieka. Ciągle jednak pozostaje pytanie: Czy człowiek ma prawo wyrażać na zewnątrz to, co ma w sercu?

W trwającym od kilku tygodni sporze o człowieka nie musi być wygranych i przegranych. Jeśli tak myślimy, przegrają wszyscy. Jest jeden warunek, by tego uniknąć. Trzeba przestać myśleć o sobie w kluczu walki klas, płci, światopoglądów. Okazja ku temu jest ogromna. Bóg stał się człowiekiem i zburzył dzielący ludzkość mur, jakim jest wrogość.

Zanim więc będziemy sobie obłudnie życzyć spokojnych świąt, spróbujmy najpierw to zrozumieć.

Nadzieja czy projekcja aktualnych tendencji?

Kiedy Ernst Bloch publikował w latach 50. XX wieku kolejne tomy „Das Prinzip Hoffnung”, niewielu mogło przypuszczać, że opisana przez niego zasada nadziei stanie się najpopularniejszym (niestety!) opisem przemiany mentalności w świecie. Jego zasadnicza teza brzmiała: zadaniem prawdziwej filozofii nie jest zajmowanie się tym co jest, ale tym co będzie. Zaś charakterystyczną cechą dobrej (nowej) filozofii jest optymizm.

Wracam do tej idei w czasie liturgicznego Adwentu, by postawić pytanie, czy Adwent również musi być nacechowany optymizmem? Przypominam sobie stwierdzenie, że optymizm jest przykrywką zwątpienia. Kiedy człowiek zaczyna tracić, a nie ma w czym złożyć nadziei, wtedy zaczyna być optymistą.

Czy miał rację Martin Seligman, który twierdził, że optymizmu można się nauczyć? Człowiek, który nie radzi sobie z prawdą o rzeczywistości, zaczyna korzystać z różnych mechanizmów obronnych. Jednym z nich jest optymizm. Można się go nauczyć, powtarzając sobie, że nasz świat jest najlepszy z możliwych. Czy jednak „jedyny dostępny” to to samo, co „najlepszy z możliwych”?

Spróbujmy zestawić optymizm z chrześcijańską nadzieją. Jeśli przyjmiemy, że nasz świat jest jedynym możliwym, to już w tym momencie zauważamy bezsens twierdzenia, że jest najlepszym z możliwych. Skoro bowiem możliwy jest jeden, to jest on jednocześnie najlepszy. Gdyby jednak założyć, że jest jeszcze inny świat, to czy również wtedy jest do utrzymania teza, że dostępny nam świat musi być najlepszym z możliwych? Nie wierząc w inny świat, próbuje się przemienić „jedyny możliwy”, aż po rozwiązania rewolucyjne. Próbuje się z niego wycisnąć możliwie najwięcej. Poza tym, jest jeszcze idea postępu, która mówi, że dziś jest lepsze od wczoraj, więc konsekwentnie jutro będzie lepsze od nich obu. Wiara w lepsze jutro jest wiarą człowieka, który z lęku przed dzisiaj ucieka w utopijny sen. Przypomina to brak pomysłu na dokończenie artykułu, doczytanie książki, dokończenie projektu. Zrobię to jutro z nowymi siłami. Do małych rzeczy to wystarcza. Czy jednak mogę sobie wmówić lepsze jutro „jedynego możliwego” świata? W imię czego? Własnych sił?

Nadzieja. Ona nie musi uciekać w mechanizmy obronne. Co więcej, jej kryterium jest zdolność stawienia czoła rzeczywistości. A jeśli rzeczywistość jest trudna? Wtedy pokłada się nadzieję… no właśnie w czym? W sobie, w postępie, w utopii? Pokłada się nadzieję w Nim – Nadziei naszych nadziei. Różnicę łatwo zauważyć. Widząc zło świata, nadzieja nie wymusza ucieczki od rzeczywistości, lecz daje jej nową miarę i perspektywę. Nie jest przykrywką zwątpienia, lecz otwarciem na realne oczekiwanie lepszej przyszłości. Nie jest też projekcją aktualnych tendencji przypominającą wyciskanie wyciśniętej cytryny.

Doświadcza się jej po części. Jest nadzieją w obietnicy spełnienia w całości tego, czego doświadcza się po części. Podręcznikiem uczenia się nadziei jest modlitwa „Ojcze nasz”, z jej etapami falsyfikacji: zrozumieniem sensu chleba powszedniego, pokoju, przebaczenia. I nawet jeśli nadzieja to na początek tylko kromka chleba, krótki okres pokoju i nieudolne jeszcze przebaczenie, to i tak pozwala wierzyć, że lepszy świat jest możliwy. Nie chodzi jednak o nowy etap postępu w utopii, lecz o zrozumienie, że czekamy na przyjście świata, który gdzieś już jest. To właśnie dlatego nadzieja nie jest wiarą w futurus (bliżej nieokreśloną przyszłość), lecz w adventus (coś co istniejąc tam, przychodzi tu).

Na koniec wracam raz jeszcze do Ernsta Blocha. Jeśli mam wybierać, wolę jednak filozofię, która zajmuje się tym co jest i przychodzi, niż tym co ma być w utopijnej wizji rozwoju świata „najlepszego z możliwych”.

Droga życia vs. pustynia

15 lipca 2017 r. w północnej części Chin zbudowano najdłuższą na świecie autostradę – G7, przebiegającą przez trzy mniejsze pustynie wchodzące w skład pustyni Gobi. Fantastyczna autostrada licząca prawie dwa i pół tysiąca kilometrów, skracająca czas w stosunku do dotychczasowej drogi o prawie 12 godzin. Cel był jeden: skrócić czas przebywania na pustyni do niezbędnego minimum. To nakazuje rozum. Pustynia nie jest bowiem idealnym miejscem życia człowieka.

W drugą Niedzielę Adwentu słyszymy podobną propozycję: Przygotujcie drogę dla Pana. Powód podobny jak przy budowie autostrady – skrócić czas oczekiwania. Ale przecież droga była gotowa. Moment Wcielenia sprawił, że Jezus stał się drogą skracającą czas spotkania z Bogiem. Co więc się stało, że wcale nie jesteśmy bliżej celu, niż ludzie dwa tysiące lat temu? Bóg skrócił czas, a my próbujemy go wydłużać. Rezygnujemy z prostych dróg, zaczynamy budować własne, na których można się błąkać aż do śmierci. Mówimy, że nie mamy czasu, a świadomie go wydłużamy.

Czas się wypełnił. Czy idąc swoją drogą zdążę dotrzeć na czas do celu?

Może więc trzeba się zastanowić, jak budować drogę życia. Określenie życia jako drogi nie jest zwykłym przypadkiem. Kiedy buduje się drogę, musi mieć ona trzy warstwy. Podbudowę składającą się z bardzo trwałego materiału, prawie jak skała, na której umieszcza się warstwę spajającą i dopiero na końcu można umieścić najcieńszą i jednocześnie najsłabszą warstwę, którą nazywa się ścieralną lub użytkową.

Czy podobnie nie buduje się życia? Chrześcijaństwo ma swój przepis na mocną drogę. Podbudową jest wiara, często określana jako skała. Na niej osadza się nadzieję jako warstwę spajającą. Dopiero na tak przygotowanej drodze rozwija się to, co człowiekowi najbardziej potrzebne, ale też co najłatwiej zniszczyć – miłość. A jeśli buduje się drogę według własnego sposobu? Podbudową czyni się niewiarę i samowystarczalność, tym co spaja nie jest już nadzieja, ale beznadzieja i bezsens. I nawet jeśli jako ostatnią warstwę kładzie się miłość, to jest ona zbudowana na słabym gruncie, spojona czymś, co nie daje jej perspektywy i przyszłości. Tak zbudowana droga ściera się szybko, wystarczy kryzys, płytkość i zmienność uczuć, życiowa niepogoda. Wtedy droga życia przypomina bardziej drogę w nieustannym remoncie.

W Adwencie Bóg przychodzi na nowo, stając się najprostszą i najkrótszą drogą do domu, do szczęścia. Ale wraz z nią przychodzi kolejna pokusa, by na nowo prostą drogę uczynić krętą, by wydłużyć czas.

Dziwiliby się Chińczycy, że racjonalny człowiek świadomie psuje prostą drogę. Bo przecież na drodze chodzi o czas, którego kiedyś może człowiekowi zabraknąć, by zdążyć wrócić do domu.