Dlaczego prześladujemy potrzebnych? – czyli o cierpieniu (nie)winnego

Zwykle, kiedy ktoś próbuje wystawić kogoś drugiego na próbę, jest to odbierane jako atak personalny. Zapomina się, że niekiedy taka postawa wymuszona jest tym, co ów atakowany człowiek reprezentuje, z czym chce, aby go utożsamiano. Dlaczego jednak robi się zasadzkę, po co prowokuje się taką osobę? Po pierwsze dlatego, że jest niewygodna, kiedy uosabia jakiś świat wartości, o który się upomina. Po drugie, jeśli są to prawdziwe wartości, to nawet jeśli wolałoby się o nich zapomnieć, człowiek podświadomie ich pragnie, a osoba, która je przypomina jest jak wyrzut sumienia. Wtedy osobę, która utożsamia się z tym światem wartości próbuje się sprawdzić, a silne pragnienie nie jest dalekie od silnego odrzucenia. I wreszcie czasem taką osobę dotyka się jakąś próbą, aby zobaczyć, jak zareaguje, kto się za nią opowie.

Można też pytać, jak wygląda takie wystawianie na próbę ze strony (nie)winnego. Ta niewinność nie zawsze jest taka czysta. Czasem osoba reprezentująca jakiś świat wartości domaga się większego respektu dla siebie niż dla owych wartości. Inną słabością (nie)winnego jest to, że potrafi bronić wartości tylko wobec ludzi, którzy nie mogą się bronić. Zupełnie inaczej reaguje, gdy ktoś jest wpływowy, umocowany. Słowem – (nie)winny ma jednak wzgląd na osobę.

Istnieją jednak prawdziwi niewinni. I wtedy można postawić pytanie natury bardziej ogólnej: dlaczego również ich wystawia się na próbę? Odpowiedź jest dość prosta – bo są potrzebni. Człowiek ma różne potrzeby, a ujawniają się one na tzw. drodze potrzeb (jakiś brak, który się niesie, wybór sposobu zaspokojenia oraz stopień zaspokojenia). Niewinny staje się winny, gdy jest świadkiem wartości, które ostatecznie nie zaspokoją prawdziwego braku człowieka, gdy ukazuje uproszczoną, czyli z definicji nieprawdziwą drogę zaspokojenia oraz gdy stopień zaspokojenia jest znikomy – jem, ale zamiast czuć się sytym, czuję jeszcze większy głód.

Właśnie dlatego szuka się sprawiedliwego (intuicyjnie każdy chce być sprawiedliwy) i prześladuje (nie)winnego, kiedy okazuje się nieprawdziwym.

Dobrze więc, że ludzi utożsamiających się z wielkimi wartościami podświadomie się szuka, a czasem nawet wystawia na próbę, by wymusić na nich autentyczność. Kiedy zaś tacy nie są, wtedy może nie warto aż tak bardzo rozpaczać nad cierpieniem (nie)winnego.

Po co nam błogosławieni?

Odpowiedź na to pytanie jest dość oczywista, ponieważ podzieliliśmy świat na grzeszników (nie chodzi o brak wiary, ale jej brak jako inspiracji uczynków) i na świat kaznodziejów (deklarowanej wiary, czasem bez pokrycia w życiu). Potrzebujemy zaś bardzo połączenia uczynków i wiary. Znane ewangeliczne pytanie „Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego”, można opatrzyć odpowiedzią: „Zawsze za tego, o którym świadectwo dają wierzący swoimi czynami”. Ten właśnie brak związku czynów i wiary leży u podstaw kryzysu świata i Kościoła. I właśnie dlatego potrzebujemy błogosławionych.

MATKA ELŻBIETA RÓŻA CZACKA. Jej motto życia „miłość zawsze i wszędzie”. Nie był to pusty frazes, ale fundament pod dzieło nazwane „TRIUNO”. Przywołuje to prawdę o Bogu Jedynym w Trójcy. Ukazuje z jednej strony odrębność Osób, z drugiej ich silne powiązanie w miłości. Matka Czacka uczy prawdziwej religijności, której jest obcy wszelki formalizm, magia, kupiecki stosunek do Boga. W Laskach tworzy wspólnotę, o której mówi, że jest nie tylko stowarzyszeniem osób złączonych wspólnym celem, lecz jest samym życiem. Jakże to jest istotne dzisiaj, gdy często tworzy się stowarzyszenia, w których cel uświęca środki. Mówi także o przyszłości Dzieła, ale można to odnieść także do przyszłości Kościoła w jego konkretnym instytucjonalnym wymiarze. Pisze tak: „Dzieło to z Boga jest i dla Boga. Innej racji bytu nie ma. Gdyby zboczyło z tej drogi, niech przestanie istnieć”.

STEFAN KARDYNAŁ WYSZYŃSKI. Z jednej strony wskazuje na rodzinę, która nie może być uszczuplona czy marginalizowana, bo ona buduje naród, który jest „rodziną rodzin”. Ukazuje też ścisły związek rodziny z narodem, gdzie dobrobyt rodziny jest dobrobytem narodu, a bieda rodziny, biedą narodu. Ostro wypowiada się na temat istoty zmian w polityce: „Nie idzie o to, aby wymienić ludzi, tylko o to, aby ludzie się odmienili, aby byli inni, powiem drastycznie – aby jedna klika złodziei nie wydarła klucza do kasy państwowej innej klice złodziei. Idzie o odnowę człowieka i ktoś to musi powiedzieć. To jest bardzo niepopularne i strasznie trudno to mówić”. Uznaje słuszne aspiracje kobiet do awansu społecznego, równości, nie sprowadzania ich wyłącznie do płci i macierzyństwa. Domaga się nowego spojrzenia na kobietę. Do księży mówi: „Aspiracje społeczne współczesnych kobiet muszą być przez Kościół i przez duchowieństwo należycie rozumiane i doceniane. Ten problem nie może być przedmiotem żartów, dowcipów, jakiejś przewagi władczej instynktu męskiego”. W kwestii migracji miałby nam dużo do powiedzenia. Mottem byłoby stwierdzenie „kołyska znakiem nowej tożsamości”. Bo tam, gdzie rodzi się życie, rodzi się nowe rozumienie człowieka, narodu, przeznaczenia. Ta kołyska jest silniejszym znakiem nowych granic niż te ukształtowane przez rzeki czy pasma górskie.

Można by przytaczać jeszcze wiele innych wypowiedzi naszych nowych Błogosławionych. Ale nawet te krótkie, przywołane powyżej, dostatecznie odpowiadają na pytanie: Po co nam błogosławieni?

Effatha

Żeby widzieć i słyszeć oczy i uszy nie wystarczą. Niejednokrotnie spotyka się ludzi, którzy mają świetny wzrok i słuch, a nie potrafią odbierać otaczającej ich rzeczywistości. Nie potrafią usłyszeć ludzkich emocji, nie potrafią dostrzec grymasu cierpienia czy bólu na twarzy drugiego człowieka. Nie widzą i nie słyszą więcej, ponieważ są zamknięci w sobie. W podobny sposób można zredukować zmysły do postrzegania wyłącznie świata materialnego.

Taka redukcja postrzegania może dotknąć również człowieka religijnego. Można to nazwać humanizacją i mediatyzacją religii. Akcentuje się relacje, komunikację, świat emocji. To wszystko jest ważne, by być człowiekiem, ale nie wystarczy do tego, by być człowiekiem prawdziwie religijnym. Celem bowiem religijności nie jest wychowanie człowieka dobrego, ale człowieka przebóstwionego.

Wiara nie jest więc tylko kwestią wychowania do dobra. Wierzyć, to dać się przebóstwić. Oznacza to, że człowiek jest zdolny do pokonywania z Bogiem tego, czego sam nie byłby w stanie pokonać. Wiara potrzebuje więc najbardziej cudu. Trzeba jednak od razu dopowiedzieć: sama cudowność nie wystarczy. Cud jest znakiem, a znak musi coś znaczyć. Cud składa się więc z warstwy empirycznej, zjawiskowej, ale najważniejsza jest warstwa znaczeniowa. A głównym celem „znaczenia” cudu jest dostrzeżenie Boga „tu i teraz”.

Effatha – otwórz się! Można uzdrowić oczy i uszy fizycznie. Ale to jeszcze nie jest cud. Cud zaczyna się w warstwie znaczeniowej uzdrowienia. Otworzyć się, ale na co? Dobrym przykładem jest Eucharystia. Jest to cud przemiany. Można dostrzec chleb i wino, można nawet dostrzec więcej – to co zauważa się w cudach eucharystycznych. Ale to jeszcze ciągle zjawiskowość. Pytanie o cud, to pytanie na co ta zjawiskowość człowieka otwiera?

Cud przemiany, to cud komunii. Oznacza to, że w warstwie empirycznej widzę człowieka, natomiast w warstwie znaczeniowej cudu widzę brata. Cud (w warstwie zjawiskowej) bez odniesienia do znaczenia religijnego, niewiele różni się od innych zjawisk paranormalnych. Tak długo nie jest cudem w sensie religijnym, jak długo nie otwiera na nic więcej niż cudowność w wymiarze zjawiskowym. Wtedy na nic się przyda nawet „cudowne” otwarcie oczu i uszu.