W poszukiwaniu kryteriów oceny ludzi

Postmodernizm pozbawił nas myślenia w kategoriach par przeciwieństw. Nie ma już niskich i wysokich, głupich i mądrych, zdrowych i chorych. Wszyscy staliśmy się jacyś wymieszani, nijacy, wielcy inaczej. Człowiek potrzebuje jednak kryteriów, mając pełną świadomość, że i one muszą podlegać weryfikacji. Jednak nie sposób codziennie pytać, kto jest bliski a kto daleki. Nie sposób nieustannie testować wierność przyjaciół. Upraszczamy, stosując kryteria, ale jednocześnie mamy świadomość, że bez nich świat byłby nie do opisania. Wszystko byłoby wszystkim, czyli niczym.

Mamy więc kryteria subiektywne: bliskości, wielkości, zaufania – według nas. Są też kryteria bardziej obiektywne, na przykład ubogi – bogaty. Ale i tu wiara przynosi nam modyfikację ich rozumienia. Ubogi to niekoniecznie biedny w potocznym znaczeniu. Ubogi to ten, kto swoje życie odnosi do specyficznej nadziei i specyficznego szczęścia. O. Jacek Woroniecki nazywał taką postawę nadzieją wielkoduszną. Oznacza ona człowieka, który umie przegrać małe i nieistotne, by wygrać wielkie. Ubogi ma swoje miejsce w perspektywie wiary również dlatego, że często pozbawiony pewnych dóbr staje się żywym pytaniem o to, kto go tych dóbr pozbawił? W tym kontekście można mówić o niesprawiedliwie biednym i – konsekwentnie – o niesprawiedliwie bogatym. Nie można więc przerobić tego błogosławieństwa na podkreślanie roli wyuczonych bezrobotnych i cwaniaków. Ale również nie wystarczy płakać. Płakać może złodziej, którego schwytano. Płakać może kierowca, który dał się złapać policji na przekroczeniu przepisów. Płakać może jednak również ten, kto się pojednał, naprawił szkodę, przeżył coś wielkiego. O tym ostatnim rodzaju płaczu mówią błogosławieństwa.

Ale i te kryteria mogą okazać się niewystarczające, bo przecież z bogactwem można zrobić coś sensownego, ale też ubogi mając szybką i nie do końca uczciwą perspektywę wzbogacenia, nie zawsze ją odrzuci.

Jest jeszcze kryterium tych, którzy wierzą i nie wierzą w zmartwychwstanie. W istocie jest to pytanie o horyzont życia. Można się tego uczyć pytając o rzeczy przedostateczne. Można na przykład pytać o swój zawód. Czy potrafię sobie wyobrazić jak będzie wyglądał mój zawód za 20 lat. Mogę próbować wyobrazić sobie swoje życie na emeryturze. To są doświadczenia bardzo pouczające. Wiara idzie jeszcze dalej, pyta o moje wyobrażenie życia po śmierci. Gdybym sobie go nie wyobrażał, jestem – jako wierzący – bardziej godny politowania niż ktokolwiek inny.

Pytanie o ostateczny horyzont jest najsurowszym, ale i najprawdziwszym kryterium podziału ludzi. To ono mówi, kto jest naprawdę wielki, a kto mały, kto jest prawdziwie błogosławiony, a kto przeklęty.

Gdyby nie było kryteriów, perspektywa ludzkiego życia byłaby czymś najbardziej niesprawiedliwym i okrutnym, co mogłoby przydarzyć się człowiekowi. Bez kryteriów życie ludzkie straciłoby sens.

Wypłyń na głębię!

Każdy z nas ma prawo do bardzo różnych odczuć, kiedy słyszy te słowa. Z jednej strony to słowa z Pisma Świętego, z drugiej pobrzmiewa ich echo w homilii św. Jana Pawła II. Może też towarzyszyć nam odczucie o banalności zawołania i próbie przywołania tych, którzy w tej banalności się potopili. A jednak jest w tych słowach jakaś moc, chociaż nie zawsze dociera z równą siłą.

Bliższe jest mi czasem słowo proroka Izajasza: Biada mi! Co ono oznacza? Ludzkie poczucie niegodności. Można powiedzieć, że przed sacrum. Ale czy tylko? A może dlatego, że nie wierzę w coś poza mną, albo wierzę tylko w siebie.

Uzależnienie od poczucia bycia niegodnym – przerażające i jednocześnie wygodne. Obiektywnie wiem i rozumiem, że jest to uzależnienie od pozostawania w starym, dobrze znanym i bezsensownym schemacie. Moja praca, relacje, plany – jak często pchają mnie w swoistą patologię, bo jestem uzależniony od poczucia niegodności, od przeświadczenia, że nie stać mnie na więcej.

Wypłyń na głębię! Może uda się jednak „odbanalizować” to wezwanie. Trzeba w tym celu zrobić trzy rzeczy: Najpierw spojrzeć w przyszłość. Uświadomić sobie, że nie ma powrotu do czasu sprzed. Nauczyć się nie żałować chwil straconych. Dalej, trzeba umieć przebaczyć, innym i sobie. Jeśli nie przebaczę i nie zapomnę, będę wracał w miejsca moich bezowocnych połowów. W końcu trzeba zrozumieć, że człowiek z natury jest pielgrzymem, to znaczy, że jego życie idzie za sensem, a nie za czymś łatwo uchwytnym. Żeby uchwycić sens, trzeba być w drodze i gotowym do dalszej drogi. Wielkie idee rzadko rodziły się w gabinetach wyposażonych w drogie meble. Zbyt wygodny fotel nie służy twórczemu myśleniu.

Jeśli nie uświadomimy sobie, że już dość być w tej pandemii strachu i niegodności, to pandemia na dobre zagości w nas. I znowu -żeby wypłynąć na głębię – trzeba zrobić trzy rzeczy. Odnowić relację z drugim człowiekiem. Nie będzie łatwe na nowo przestać się bać drugiego. Żeby wypłynąć na głębię, trzeba przestać bać się fal, wszelkich fal. Po wtóre, odnowić relację z Bogiem, jeśli rozumiem, co to znaczy, że sens jest nieskończony. Po trzecie, odnowić relację z sobą samym. Wszelka banalność rodzi się z braku czasu dla samego siebie. To właśnie dlatego stare szkoły zakonne rezerwowały przynajmniej pół godziny w ciągu dnia na rozmowę z sobą samym. Bez tego naprawdę się nie przeżyje.

Życie mamy jedno, więc nie można go przetrwać, trzeba je przeżyć. Mam nadzieję, że każdy doszukał się autorstwa tych słów. Dopowiem – przeżyć ponad falami.

Głos w sprawie Synodu

Od momentu chrztu św. człowiek wierzący zostaje wprowadzony w potrójną misję: kapłańską, prorocką i królewską. W kontekście czytań liturgicznych na dzisiejszą niedzielę warto zastanowić się nad jednym z wymiarów życia Kościoła, jakim jest rys prorocki. Kim jest prorok? Przede wszystkim człowiekiem, który nie przemawia wyłącznie w swoim imieniu. Przypomina o tym każda liturgia, która rozpoczyna się w imię Trójcy Świętej. W imię Ojca, stworzyciela, który stwarza w człowieku nowe serce, daje nową moc. W imię Syna, Zbawiciela i Odkupiciela człowieka, który uświadamia, że wymiar prorocki w tym względzie, to głoszenie potrzeby nawrócenia. W imię Ducha Świętego, który ożywia i uświęca, nadając kierunek życiu i działaniom człowieka. Prorok musi nieustannie pamiętać o tym potrójnym posłaniu. W przeciwnym razie będzie prorokiem ze świeckimi plecami, co w duszpasterstwie często wyraża się w tzw. kazaniach okolicznościowych. Wyobraźmy sobie „okoliczność” urodzin burmistrza, który nagle staje się głównym przedmiotem przepowiadania. Te świeckie plecy przepowiadania Kościoła czynią zazwyczaj wiele zgorszenia i niezrozumienia ze strony wiernych.

Prorok jest tym, który mówi w czyimś imieniu, ale mówi też do konkretnych osób. Mówi z miłością. Nie chodzi jednak o jakąkolwiek miłość, ale o miłość chrześcijańską. Braki w jej głoszeniu można ukazać w trzech płaszczyznach. Pierwszą jest mówienie o miłości bez miłości. Oznacza to, że kładzie się większy akcent na doktrynę niż na relacje. Niestety, czasem nawet formacja seminaryjna przygotowuje bardziej do powtarzania doktryny niż do głoszenia Ewangelii. Drugą płaszczyzną jest mówienie o miłości oderwanej od prawdy, powtarzanie sloganów o szacunku, tolerancji, zapominając, że człowiek z natury toleruje dwa wymiary rzeczywistości: pierwszy to ten, który zgadza się z osobistymi poglądami słuchacza; drugi, pokazujący inność, ale tak długo, jak długo nie dotyczy ona człowieka bezpośrednio, a wyraża się w łatwych deklaracjach akceptacji spraw obojętnych. Wreszcie trzecia płaszczyzna, ukazująca braki w głoszeniu orędzia zbawczego to mówienie prawdy bez miłości, wyrażające się w postawie małodusznej. Oznacza ona, że małe sprawy urastają do rangi priorytetów, przysłaniając to, co w wierze najważniejsze.

Synod dał wiele płaszczyzn do zaprezentowania swojego zdania. Jednak już wstępna analiza synodalnych odpowiedzi pokazuje bardziej szukanie odpowiedniej aury i kontekstu w Kościele, niż zatroskania o prawdę Ewangelii. Pytania stawiane w ankietach można by równie dobrze postawić ludziom na dworcu kolejowym, oceniającym sposób odprawy podróżnych.

A w proroczej misji Kościoła chodzi o coś znacznie bardziej poważnego. Potrzeba więc nie tyle socjologicznych ankiet na temat samopoczucia wiernych, co raczej raportu o stanie wiary.

Taki raport powinien pytać o to, co dla wierzącego oznacza Lud Boży i Kościół z ustanowienia Bożego? Dalej jaka jest natura kapłaństwa, jaki związek zachodzi pomiędzy demokracją a hierarchicznością posługi, jaka jest w tym rola papieża? Trzeba pytać także o miejsce kobiety w Kościele, często zredukowane do zajmowania tzw. bezpiecznych miejsc, mając w pamięci grzech pierworodny i celibat. Brakuje pytań o wiarę w istnienie szatana, wiarę w piekło, niebo, życie wieczne. Wreszcie czy wierzący widzi różnicę pomiędzy ekumenizmem (dialogiem) jako środkiem a jednością chrześcijan jako celem? Potrzeba wreszcie namysłu nad istotą ewangelizacji dzisiaj, sprowadzanej w dyskusji do ram techniczno-organizacyjnych.

Taki raport wiary dałby nieporównanie więcej niż kolejna ankieta na temat samopoczucia wiernych i medialnego wizerunku Kościoła.