Gdyby Bóg nie istniał…

Przeczytałem niedawno książkę (Jean-Marie Rumb, Les fondements de la morale chrétienne, Paris 2005), w której autor stawia następującą tezę: Gdyby Bóg nie istniał, wszystko jest możliwe. Zatem, jeśli nie wszystko jest możliwe, Bóg musi istnieć, albo jeśli nie wszystko jest możliwe, a Bóg nie istnieje, to znaczy, że istnieje obszar moralności bez Boga.

                Gdyby jednak upierać się przy pierwotnej tezie, można wnioskować, iż wszelka moralność, której fundamentem nie jest Bóg jest sama w sobie niemoralna. Co zatem zostałoby człowiekowi pozbawionemu boskiego gwarantu praw? …On sam, osamotniony podmiot.

                Co jednak lepsze? Uparcie twierdzić, że prawdziwa moralność jest tam, gdzie przyjmuje się Boga za fundament (w ten sposób zwalniałoby się z odpowiedzialności moralnej niewierzących), czy też uznać, że istnieje moralność bez Boga (po co jednak uparcie Go do moralności wprowadzać – przykładem invocatio Dei w projekcie konstytucji europejskiej).

 

Ocalić podmiot… od zapomnienia

Sporo już krzywdy zrobiono podmiotowi w ostatnich dziesięcioleciach. Próbowano go gloryfikować, potem upokorzyć, w najbardziej łagodnej wersji nazwać zranionym. Wiele też w ostatnich latach podmiotem wygrano – nowe sekty, liberalizacja moralności, prawa „każdego” dla „niektórych”. Rodzi się więc bardzo pragmatyczne pytanie: Co wygrano podmiotem, a co dla podmiotu? I co ostatecznie podmiot z tego ma?

                Ma autonomię, to znaczy może być sam – sam z kimś, sam z sobą, sam wśród innych, sam z Bogiem i sam bez Boga. A transcenduje to, co zabiera mu samotność: odpowiedzialność za drugiego, wspólnotę, Boga, swoje życie w realu. Może też działać, najlepiej sam, albo z kimś dla siebie, najlepiej w grupie pracującej na niego, czyli lidera. Ma autonomię, to znaczy może powiedzieć „nie”, ale skoro jest najczęściej sam, zatem to „nie” skierowuje do siebie. Mówi „nie” swojemu pragnieniu dobra, prawdy, stałości. Mówi „nie” swoim pragnieniom, nad którymi nie umie panować, mówi „nie” prawom, które go przerastają, mówi „nie” obowiązkom, żeby nie okazać się niezdolnym i przegranym.

                A komu mówi „tak”. Temu w nim i poza nim, co każe mówić „nie” zewnętrznej presji. Właściwie tylko tej presji nakazującej walczyć z innymi presjami mówi „tak”. Ale ona też nie chce zaradzić jego samotności, bo śpieszy do innych, których chce wyzwolić i zautonomić (brzmi to prawie jak zautomacić). Być może podmiot nie chce już mówić „nie” i prawie zapomniał, jak mówi się „tak”. W tym zapomnieniu „tak” zapomina powoli siebie. Woła więc z głębokości swojej autonomii: Kim jestem, że o mnie pamiętasz? Kim jesteś Ty, który o mnie pamiętasz? Czyżbyś zrezygnował ze swojej autonomii…, skoro o mnie pamiętasz?