Mechanizm obronny wyborcy

Zagadnienie mechanizmów obronnych znane jest praktycznie każdemu. Ma ono teoretyczną, bądź praktyczną podbudowę. Mechanizm taki włącza się w momencie, kiedy człowiek przestaje radzić sobie z problemem. Czasem ucieka w sen, innym razem próbuje problem zracjonalizować. Istnieje też mechanizm obronny współczesnych demokracji. Polega on na ucieczce w… głosowanie. Jest on dodatkowo powiązany z mechanizmem realizacji potrzeb, w tym przypadku potrzeby przynależności. Któż bowiem nie chce przynależeć do kategorii „wszyscy”? Wyborca stosuje więc mechanizm obronny w postaci np. wyboru prezydenta wszystkich Polaków.

                Istnieje jednak prostszy podział społeczeństwa, podział bardziej pierwotny na głupich i mądrych. A któżby nie chciał przynależeć do zbioru „mądry”? Idąc tropem tego mechanizmu proponuję krótką refleksję. Logika uczy nas, że kwantyfikatory wielkie typu „każdy”, „zawsze” z założenia są nieprawdziwe. Wyciągając z tego wniosek należy stwierdzić, że nie istnieje wybór prezydenta wszystkich Polaków.

                Jak więc wybierać prezydenta? Przede wszystkim należałoby stwierdzić, że demokracja ma swoje ograniczenia. Bowiem, jeśli prezydent miałby być dla wszystkich, wtedy konsekwentnie musiałby być jednocześnie głupi i mądry, prawicowy i lewicowy, wierzący i niewierzący, to zaś jest niemożliwe. Może więc należałoby zbudować swój własny świat wartości a potem pytać, który z kandydatów jest najbliższy tego systemu. Wtedy jednak kandydat musiałby dorzucić do wyborczego programu kategorię „świat moich wartości”. Jest jeszcze czas, by kandydaci zmodyfikowali programy, a wyborcy zapytali o wartości. Wtedy nie ma szans na wybór prezydenta „wszystkich”, ale rysuje się szansa na wybór prezydenta „mądrych”. A wtedy można zrezygnować z upraszczających kategorii większościowych. Bo przecież mądrość nie jest kategorią większościową.

Człowiek podmiotem i przedmiotem odpowiedzialności

Pytanie postawione w ostatnim felietonie było dla wielu czytelników trudne. Wielu powoływało się na Boga, że to wyłącznie od Niego wszystko zależy, inni zrzucali sporą część odpowiedzialności na ślepy los. O czym to jednak świadczy? Czy o wierze i pokorze, czy raczej o braku zaufania we własne siły i jakimś fatum wiszącym nad każdym z nas?

                Przywołuję w pamięci ostatni Kongres Teologów Polskich i słowa wyjęte z telegramu Ojca świętego na ten kongres. Pisał on: teologia ma nie tylko bronić dziedzictwa chrześcijańskiego, ale aktywnie wychodzić do miejsc życia codziennego i współczesnej cywilizacji. Z kolei bp Stanisław Wielgus dodał, że teolog powołany jest do rozpoznawania znaków czasu, wskazywania drogi do Chrystusa i podejmowania dialogu ze światem. Nuncjusz apostolski zaś dodał, że aby to zadanie wypełnić teologowie muszą wyrażać Ewangelię w języku współczesnym i zrozumiałym dla ludzi.

                O czym to świadczy? Przede wszystkim o tym, że samo naśladownictwo nawet największych autorytetów w wierze nie wystarczy i nie zwolni chrześcijanina od osobistej odpowiedzialności. Oczywiście odpowiedzialności na miarę… wiedzy, doświadczenia, wiary. Problem jednak w tym, że człowiek woli pozostawać bezbronny i otwarty na prowadzenie, wtedy ten sam „święty” z początku roku może na koniec roku powiedzieć, że to wina Boga, Kościoła, autorytetów.

                Może więc nie warto być aż tak pokornym i trochę swojego losu wziąć jednak we własne ręce. Jest to trudne, ryzykowne, czasem może nawet zaszkodzić. Zaszkodzić jak wolność. Czy z tego można jednak wyprowadzić wniosek, że sama wolność jest szkodliwa? Oczywiście, że nie. Trzeba ją tylko powiązać z prawdą. Prawda o mnie nie może być jednak taka sama na początku i na końcu roku. Wtedy bowiem nie świadczyła by o moim posłuszeństwie, lecz tylko o zwykłym lenistwie: intelektualnym, ludzkim a może nawet duchowym.

Uprzejmie donoszę

Niedawno uczestniczyłem w ciekawej dyskusji dotyczącej „troski” o drugiego człowieka. Temat był podjęty w dość akademicki sposób, ale jego rozwiązanie okazało się mało akademickie. Było za to bardzo oparte na tzw. zdrowym rozsądku. Polegało na tym, że owa „troska” o drugiego wyraziła się w trosce o… siebie. I to takiej najbardziej egoistycznej. Dla pełności obrazu dodam – głęboko podszytej chrześcijaństwem.

                W czym jednak tkwił problem? Najpierw w rozumieniu odpowiedzialności. Bo co znaczy troszczyć się? Oznacza wziąć odpowiedzialność: za coś, przed kimś i w jakimś stopniu? Wydaje się, że chrześcijańska odpowiedzialność uczy wzięcia na siebie troski o dobro wspólne, którego istotnym elementem jest jednak dobro osoby. Nie muszę dodawać, że chodzi o osobę, której bezpośrednio „troska” dotyczy. Dopiero później może nastąpić element poszerzenia kręgu „troszczących się”. W przeciwnym razie troska przeradza się w donos, który ma na celu uspokojenie własnego sumienia i dobro… własne.

                W jednym z odcinków serialu „Plebania” rozmawia ze sobą dwóch księży. W pewnym momencie ten, na którego doniósł ów drugi, stawia mu pytanie: Dlaczego to zrobiłeś, nie mówiąc mi osobiście? Ten pełen troski odpowiedział: Nie chciałem, żeby ucierpiały na tym nasze relacje. Pokazuje to, że chcemy budować święte i zdrowe relacje, zapominając jednak, że do takich potrzebny jest zdrowy i święty człowiek. Inaczej nawet w słusznej sprawie troska o dobro przerodzi się w donos, jeśli pominie osobę zainteresowaną. Piszę o tym przed rozmową z osobą, która zainspirowała mnie do takich przemyśleń. Muszę zatem uczciwie dodać: Uprzejmie donoszę!