Być studentem w czasach (nie)studiowania – debata

Jedno z trudniejszych pytań, jakie można obecnie postawić młodemu człowiekowi brzmi następująco: Co to znaczy studiować? Pozornie pytanie wydaje się proste. Studiować, to zapisać się na jakąś uczelnię. Ale nie odpuszczajmy tak od razu i zapytajmy po co? Powodów jest wiele, bardziej i mniej istotnych. Najbardziej banalny, chociaż egzystencjalny aż do bólu, to ubezpieczenie i zniżki. Inny, to wejście w nowy etap życia: nowe środowisko i nieco wyzwolenia od tzw. rodzinnej atmosfery i tradycji. Na którymś z kolejnych miejsc pojawia się także prawdziwa chęć studiowania, czyli zgłębianie czegoś, pod czyimś kierunkiem, w jakimś celu.

Student jest człowiekiem na tyle inteligentnym, że bardzo szybko wyczuje w tych pytaniach nutkę sarkazmu. Ale nie o to mi chodzi. Nie chcę pełnić roli wyrzutu sumienia, ani tym bardziej „starego zgreda”. Pytam, ponieważ też się zastanawiam.

Pytam, ponieważ czasem szczerze współczuję młodemu człowiekowi odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Odpowiedzialności za organizowanie sobie życia, i nie chodzi mi o skalę mikro (tę student potrafił zagospodarować sobie zawsze), ale właśnie o odpowiedzialność za życie w skali makro. Mam na myśli narzucanie na młodego człowieka odpowiedzialności zastępczej (za brak perspektyw pracy, za zbyt słabe tempo edukacyjnych przemian), słowem za… Tę wyliczankę lepiej dokończylibyście sami.

Nie pomożecie nam, odpowiedzialnym za skalę makro Waszego studiowania, ani też my nie pomożemy Wam w Waszych oczekiwaniach, jeśli nie zdobędziemy się na odwagę podjęcia prawdziwego i rzeczowego dialogu. Dialogu nacechowanego odpowiedzialnością za wypowiadane słowo, bo to nie spontaniczny słowotok rodzi sensowne rozwiązania, przeciwnie – gruntownie przemyślane idee inspirują prawdziwe przemiany.

Zniechęcam do debaty w stylu „ponarzekajmy raz jeszcze”. Raczej spróbujmy odpowiedzialnie porozmawiać o tym, czego my – wykładowcy, oczekujemy od Was, czasem nie doświadczając, jak również o tym, czego Wy – studenci, oczekujecie od nas i doczekać się nie możecie. Zachęcam więc – jak przed laty uczynił to Étienne Gilson – do debaty o roli uniwersytetu, o tym, jak rozumiecie pojęcie universitas magistrorum et scholarium? Jaki sens ma dla Was dziesięć semestrów życia spędzonych w murach uczelni?

Debata ma sens, kiedy przynajmniej podświadomie można spodziewać się rozwiązań. Dlaczego więc ta debata ma sens dla mnie? Bo pytania są ważkie, a takich pytań nie powinno się pozostawiać bez odpowiedzi. Skoro stawiam pytanie, powinienem również mieć własną odpowiedź. Może Was rozczaruję, ale dla mnie ona jest prosta: podświadomie wyczuwam, że zależy nam na tym samym.

Autor

Jarosław Andrzej Sobkowiak

cognitive science, anthropology of communication, media ethics, media and artificial intelligence, UKSW Knowledge Base - team leader // kognitywistyka, antropologia komunikacji, etyka mediów, media a sztuczna inteligencja, Baza Wiedzy UKSW - przewodniczący zespołu https://bazawiedzy.uksw.edu.pl

16 komentarzy do “Być studentem w czasach (nie)studiowania – debata”

  1. W ciągu ostatnich 10 lat dyskusja na powyższy temat toczy się bez przerwy. Padają te same argumenty, pojawiają się te same pretensje. Potem następuje podział – na tych, którzy zaczynają rozumieć. I na tych, którzy nic nie zrozumieli, więc zaczynają szukać winnych poza sobą.
    10 lat temu nie było USOSa, ani Facebooka. Tym, którym zależało nie potrzebne były ankiety. Tym, którym nie zależy nawet USOS w telefonie nie pomoże (bo klawisze za małe, żeby się rozpisać).
    To dobrze, że są rzeczy stałe – do których zawsze można się odnieść. W sumie to pokrzepiające ;)
    Tak na marginesie – pewien niedoceniany Profesor powiedział kiedyś, że doktoratem nie zastąpimy zmarnowanych studiów ani zmarnowanego życia. Wtedy oburzenie było bezgraniczne…

  2. Pani Karolino, ankiety w USOSie skrzętnie wypełniałem, a potem nawet czytałem raport z podsumowania tego badania. Delikatnie mówiąc, ankieta nie spełniła swojego zadania – jest żywym dowodem na to, że jest dobrze, choć papierek lakmusowy rzeczywistości pokazuje coś innego.

    A koncept działania pewien mam i przygotowuję się do niego od kilku tygodni. :)

  3. Jeśli ktokolwiek odebrał mój komentarz jako rozżalenie to spieszę wyjaśnić, że absolutnie tak nie jest. IEMiD wspominam bardzo dobrze i zdecydowanie zgadzam się z Panem Michałem, że teologia była (jest?) jego najmocniejszą stroną. Problem jaki zasygnalizowałam, to Ci wykładowcy, którzy z jednej strony nie przygotowywali się na zajęcia a następnie wmawiali nam, że to my jesteśmy półgłówkami.
    Wydaje mi się, że problemem na uczelniach-i to już nie tylko UKSW jest to, że z klasycznej relacji mistrz-uczeń niewiele pozostało. Tam gdzie nawet chciałby się dowiedzieć czegoś więcej, podpytać o cokolwiek to trudno jest to zrobic na zajęciach, bo grupa już ma ochotę wyjść i odlicza czas do przerwy. Po zajęciach zaś zwykle wykładowcy chcą odpocząć (co jest oczywiste) a następnie pędzą na kolejne zajęcia. To jest według mnie problem. Tak jak problemem jest to, że student nie ma imienia i nazwiska tylko numer albumu i tylko na seminarium może poczuć się jak ktoś komu wykładowca chce poświęcić czas i z którym to wykładowcą student może iść dalej. Ja takie mam wspomnienia z moich seminariów.
    Co do „zaliczania”poszczególnych etapów a nie faktycznego studiowania, zgłębiania-oczywiście-nic, albo niewiele zostaje, ale fakt, że profesorowie widząc ewidentne braki w wiedzy przymykają na to oko jest problemem.
    Co zaś się tyczy bycia wiecznym studentem-szczerze mówiąc-ja nie polecam, bo wszystko ma swój czas i im jesteśmy starsi tym trudniej godzić prace i życie osobiste z nauką.

  4. Gorzej z tymi, którzy nie mają facebooka ;)
    Takie dyskusje najlepiej prowadzić mimo wszystko na żywo. Tak jak stwierdził Pan Michał Kosecki, pewne rzeczy są raczej nierealne. Bez sensu jest wymaganie czegokolwiek od uniwersytetu w ogóle. Uniwersytet jako instytucja nie jest w stanie nic zapewnić studentowi poza papierkiem z wyższym wykształceniem. Najpierw student musi wiedzieć czego chce, a dopiero potem ewentualnie wymagać. Poza tym: wymagać można pewnych konkretnych rzeczy od konkretnych wykładowców, od tych, którzy są nastawieni na rozwój nie tylko swój, ale też studentów. Od reszty nie warto.
    I to samo w druga stronę: bez sensu wymagać czegokolwiek od studenta, który tylko widnieje na liście studentów, a na uczelni go nie widać.

    A co do tego, jak zrobić lepiej? Proponuję podjąć dialog. Ale nie na stronie, nie na facebooku, tylko na żywo. Tak, żeby studenci na prawdę wiedzieli jak wygląda osoba, do której mogą się zwrócić o pomoc.

  5. Skoro jest aż tak źle: wykłady są nudne, wykładowcy nieprzygotowani, przebywanie na uczelni to stracony czas, to czy ktoś z tych narzekających na wszystko studentów coś z tym zrobił? Czy porozmawiał z wykładowcą, czy poszedł do prodziekana/dziekana, czy (choćby) wypełnił ankietę w USOSie? Czy tylko wciąż narzeka jak mu źle… Żal mi ludzi, którzy przez 5 lat nie zrobili nic, po za obwinianiem wszystkich dookoła.

    To nie tyle jest wina systemu, co właśnie „uczniów”, którym na niczym nie zależy…

  6. Panie Michale, To nie jest pstryczek, ale rzeczywiście dajmy szansę na inne głosy i może – wracając do idei felietonu – „nie narzekajmy raz jeszcze”. Gdyby było idealnie nie byłoby tego felietonu. Chodzi mi raczej o to co zrobić lepiej niż o to, co jest źle. Bo to z grubsza wiemy wszyscy.

  7. Pani Bogusławo, niewiele się zmieniło…

    Już drugi rok z rzędu spotykam się ze studentami, którzy trafiają na pewien nieszczęsny przedmiot na jednej ze specjalizacji i więcej rozumieją ze wspólnego 2-3-godzinnego spotkania niż z dwóch semestrów nauki.

    Z ciekawostek to np. na zajęciach z okolic dziennikarstwa internetowego człowiek dowiaduje się, że istnieje coś takiego jak iPad – i to jest koniec informacji. Pusty fakt rzucony w pustą przestrzeń. Z kolei na jednych z ćwiczeń wykładowca zapytany przez studenta, jak ma rozwiązać pewien problem, odpowiedział – cytuję – „nie wiem, to trzeba coś pokombinować”. Z perspektywy studenta to stracony czas, podważony autorytet wykładowcy, a co najgorsze – promieniowanie na inne przedmioty, nawet wzorowo wykładane.

    Po tych kilku latach studiowania czegoś, co w folderach nazywało się dziennikarstwem, a potem dyskretnie informowano, że to teologia, tylko słabo by się to sprzedało mam wniosek z którego – mimo wszystko i pomimo wszystko – jestem zadowolony: teologia jest największą zaletą tego kierunku, również (a może przede wszystkim, bo to ma znaczenie w tej dyskusji) pod względem przygotowania i poziomu.

    Do dziś pamiętam kilka wykładów, na których:
    – nie wiedziałem;
    – myliłem się;
    – docierało do mnie, że nie osiągnę poziomu wiedzy wykładowcy, dopóki nie poświęcę danemu zagadnieniu znacznej części swojego życia;
    i były to najlepsze wykłady, w jakich dane mi było uczestniczyć.

    ###

    Przepraszam, jeśli zabieram tu głos zbyt często (proszę o pstryczka w nos i zrozumiem:)), ale tematyka jest mi bardzo bliska i czerpię pełnymi garściami z każdej z tych wypowiedzi.

  8. Mam jedną propozycję dla przyszłych autorów komentarzy (zwłaszcza z UKSW). Są pewne stopnie intymności (otwartości) bytu. Ważne, byśmy mówili w tych komentarzach rzeczy konstruktywne dla szerzej pojętej debaty nad rolą uniwersytetu. Natomiast już prawie rodzinne dyskusje przenieśli na facebook. Tam również toczymy debatę i dzielimy się już bardziej rodzinnie.

  9. Pani Bogusławo, jednego nie rozumiem, tego bycia wiecznym studentem. Czy to też jest wina uczelni? A wracając do egzaminów, chyba nie jest to najlepsza zasada na życie: „tyle jest w nas, ile nas odpytano”! Ale to oczywiście tylko moje zdanie. A poza tym, w tej refleksji nad Pani studiami zauważam sporo rozżalenia z powodu straty swojego czasu, jakby większość, czego Pani doświadczyła było tylko złe. I rodzi się pytanie, po co po pięcioletniej udręce postanowiła Pani dręczyć się dalej? Ale na to pytanie nie musi Pani odpowiadać. Polecam jako lekturę Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”. I oczywiście serdecznie pozdrawiam.

  10. Z perspektywy tzw. wiecznego studenta i ja dodam kilka słów. Zaczęłam pierwsze studia po starej maturze z klasyczną rekrutacją i rozmową kwalifikacyjną. Oczywiście wtedy wydawało mi się, że to zupełnie niepotrzebne i że oceny z liceum oraz wyniki matury mówią wszystko. Po latach dostrzegłam, że było to jedno z ważniejszych doświadczeń mojgo życia-trudne, ale bardzo potrzebne. Same studia – IEMiD- upływały raczej beztrosko – do czasu. Pojawili się wykładowcy, którzy kazali czytać więcej, lepiej sie przygotowywać, na egzaminach wymagali konkretów a nie lania wody. Byli oni jednak nieliczni. To, że było ich niewielu upatruję w kilku powodach-po pierwsze studenci, którym nie bardzo się chciało siedzieć na wykładach i słuchać czegoś co sami w zaciszu domowym mogli przeczytać, drugie wykładowcy, którzy wielkorotnie przychodzili na zajęcia nieprzygotowani, opowiadali o swoim życiu, o tym jak to dawniej bywało, a pod koniec zajęć orientowali się, że mamy sami doczytać to czy tamto. Ponadto wielokrotnie obrażali studentów, wytykając niewiedzę podczas gdy sami do tej niewiedzy sie przyczyniali myląc jeden rok z drugim i własne wykłady. Nie były to przypadki marginalne a reguła. Trudno więc mieć szacunek do kogoś kto sam nie wie po co jest na uczelni. Pamiętam utyskiwania jednego z wykładowców, że chętniej byłby gdzie indziej, ale taki już jego żywot, że musi się z nami męczyć. Prosze mi wierzyć, że nie były to żarty. I trzecie – brak interakcji, brak ćwiczeń, zajęcia w olbrzymich grupach, albo w kursie roku same wykłady! Nie wiem jak to wygląda teraz, ale podczas moich studiów w ciągu tygodnia były jedne ćwiczenia! Być może to specyfika studiów humanistycznych, ale to jest realny problem!
    Po studiach magisterskich miałam dwuletnią przygodę z doktoratem. Pomijając moje lenistwo i prawdopodobnie brak prawdziwej pasji to tej pasji brakło również u wykładowców. Program nauczania, wykłady których tematy w żaden sposób nie przystawały do realiów – tego było już za wiele. Podczas gdy w rozmowach ze znajomymi padały pytania o tematy około teologicznomoralne ja mogłam opowiadać o etyce konkwisty…. Nie tego potrzeba. Potrzeba faktycznych debat wśród naukowców wszystkich szczebli. Potrzeba czegoś na kształt agory. Potrzeba nauczyć dyskusji i bronienia argumentów nie tylko stwierdzeniem bo KKK tak mówi…. Oczywiście odnoszę się tylko do studiów teologicznych, ale wydaje mi się, że jest to niesety powszechna praktyka.
    To co też było problemem na doktoracie, to fakt, że przynajmniej teoretycznie wykładowcy mieli prowadzić pracę dydaktyczno-naukową. Śmiem twierdzić, że większość zajmowała się wyłącznie dydaktyką bazując co rok na tych samych wykładach monograficznych, które dla niepoznaki zmieniały jedynie nazwę pozostawiąjąc nudną treść.
    Nadmienie też, że obecnie studiuje prawo. Niby prestiżowy kierunek, niby wart zachodu, niby rozwijąjący, niby poszerzający horyzonty… Wszystko to niby, bo na roku są osoby, które nie chodząc przez cały semestr na zajęcia zdają egzaminy za pierwszym podejściem, bądź przy pierwszej poprawce. Niemożliwe? Możliwe jak najbardziej. I już samo to, że wykładowcy przymykają na to oko jest mocno niewłaściwe, ale przecież, nie można zbyt wielu studentów oblać, bo dziekan wezwie na dywanik…
    I jeszcze jedno – naprawdę nie każdy musi studiować. Albo inaczej – nie każdy musi mieć indeks. Stworzono pozory jakości kształcenia. Może gdyby zmniejszyć liczbę osób przyjmowanych na rok o połowę dostawali by się lepsi, wykładowcy nie musieliby się rozmieniać na drobne, a faktyczne pieniądze, choć pewnie mniejsze, dawałyby się łatwiej policzyć i inwestować.

  11. Grzesiek, mogę się mylić, ale rozwiązanie, o którym piszesz (grupa studentów spotykająca się w ramach jakiegoś zagadnienia – nawet z wykładowcą – i otrzymująca za to punkty) jest nierealne pod względem prawnym. Ciekawym tworem jest tzw. projekt badawczy, ale to nadal nie jest to, bo za dużo w tym ograniczania wolności. Tu naprawdę trzeba zacząć od siebie – dwa cykle konferencji, które miałem (ówcześnie) przyjemność współtworzyć stały się po prostu maszynką do zarabiania pieniędzy. Smutne.

    Kiedy kilkanaście miesięcy temu omawiałem z kilkoma wykładowcami możliwość zatrudnienia mnie w takim czy innym charakterze na uczelni, marzyły mi się m.in. zajęcia z komunikacji wizualnej. Wykłady połączone z ćwiczeniami, wspólne pogadanki np. w ramach otwartej grupy na facebooku, promowanie zdania odrębnego, prace zaliczeniowe, które pisze się cały rok (mimo, że nie byłyby długie) i można podsyłać w dowolnym momencie, by omówić wspólnie, jak je jeszcze doszlifować, a potem może gdzieś opublikować, nawet zbiorczo, nawet wydać amatorsko, tylko po to, by mieć w rękach dowód na to, że coś osiągnąłem i jest to coś warte (warto było to wydać drukiem – prace, które nie są dla wykładowcy, ale dla studenta); omawianie przykładów poruszanych przez studentów, 3-4 zajęcia w semestrze, które burzyłyby cały porządek przedmiotu – wspólne oglądanie kilku ważnych filmów o komunikacji wizualnej (połączone np. z nagłośnieniem sprawy, zaproszeniem innych studentów) i krótki panel-dyskusja po nim. Obecnie jest to po prostu nierealne, ale dla mnie to nie idealizm tylko przyszłość.

  12. Książka zakupiona i czeka w kolejce do przeczytania – dziękuję. Pozwolę sobie podjąć dyskusję z Księdzem Doktorem.

    „Nikt nie żałuje wydanych pieniędzy na coś co ma wartość. Pieniądz jest wtedy jakąś, przynajmniej symboliczną „równowartością”.”

    – pełna zgoda. Jednocześnie coś, za co się nie płaci, „dostaje się” za darmo, często jest postrzegane za bezwartościowe. Marzy mi się model, który od pewnego roku wprowadziłby opłatę np. 10 zł za miesiąc, co roku o kolejne 10 zł powiększaną aż do osiągnięcia jakiegoś rozsądnego (tj. będącego w zasięgu człowieka, który i tak musi się utrzymać) pułapu.

    „Ale nie od razu wpłynie się na to co „płynie”. Może więc przypomnę jedno ze swoich założeń: „pierwszym odpowiedzialnym mojego życia jestem ja sam”. ”

    Tu również zgoda. Biorę czynny udział w kilku projektach mających na celu niwelowanie pewnych nadużyć w państwie (administracji publicznej) i wniosek z tych działań jest jeden – kropla drąży skałę. Dlatego nie wolno rezygnować z korekty nurtu tego, co „płynie”. Przykładem tego było działanie jednego z kandydatów na rektora, który chyba jako jedyny w prezentacji pokazał ranking uczelni na przełomie kilku lat, opracowany przez firmę zewnętrzną (bardzo niewygodne dane). Na początku postrzegałem to jako akt odwagi jakiegoś buntu przeciw tendencji do poklepywania się nawzajem i mówienia, że jest dobrze niezależnie od okoliczności. Dziś jednak wiem, że to był przejaw normalności. Miejmy nadzieję, pierwszy z wielu. I miejmy nadzieję, że studenci również się takowymi wykażą.

    Pomysł wspólnoty akademickiej jest świetny – pamiętajmy jednak, że twór ten nie wyplewi ani wykładowców, którzy mówiąc wprost wykładać (już, jeszcze lub nigdy) nie powinni, ani tym bardziej studentów, którzy tak naprawdę nie studiują (a takowych przybywa). Uczestniczę w kilku takich grupach dyskusyjnych (dotykających różnej tematyki, część spotkań jest na żywo np. raz w miesiącu a inne mają swoją przestrzeń w internecie). Z kilku również zrezygnowałem, bo były ewidentnie tworzeniem bytów ponad potrzeby albo wypalały się wewnętrznie.

    Jeśli ma Ksiądz Doktor jakiś pomysł na kształt, formę takiej wspólnoty, to ja jestem pierwszy, który powie: „chcę tego spróbować”.

    Zabawnie i gorzko jest przypomnieć sobie, jakim jestem studentem w perspektywie tych kilku lat. Na pierwszym roku chce się zawojować świat i myśli się, że wszystko się już wie. A potem się grzeszy – opuszczaniem wykładów, które uznaje się za nudne lub niepotrzebne, „solidarnością” polegającą na wpisywaniu kogoś na listy obecności czy uciekaniem się wprost do manipulacji wszelkiego rodzaju (żeby wspomnieć tylko słynne „pies zjadł mi pracę domową”). A im dłużej studiuję, tym bardziej drażnią mnie pewne mechanizmy czy praktyki uczelniane (w tym także moje własne). Równocześnie im dłużej studiuję tym bardziej zachwycam się własną nie-wiedzą (nie mylić z głupotą:)) i małością. Tyle jeszcze jest do poznania (ostatnio od teologii dotarłem aż do neurobiologii – polecam przy okazji zapis konferencji „Religia i nauka”, która odbyła się w Copernicus Center College; wszystkie wykłady są do odnalezienia na YouTube i warto poświęcić godzinę przynajmniej na jeden z nich).

    Kilka lat temu zacząłem zastanawiać się, jakim byłbym wykładowcą. I oprócz środków organizacyjnych w rodzaju zamkniętych drzwi na czas wykładu (a więc uniemożliwienia spóźnienia) czy wyciszonych telefonów, pojawiła się chęć podsycania ciekawości świata w studentach. I wtedy do mnie dotarło, że jeśli ja sam tej ciekawości w sobie nie będę miał, nie rozpalę, nie tylko żaden wykładowca nie będzie w stanie mi pomóc, ale i ja sam zmarnuję swój czas na coś, co będę pamiętał jako studia, a co tak naprawdę nawet ich nie przypominało.

    Zanotowałem w sercu po raz kolejny w życiu: „najpierw wymagaj od siebie”.

  13. Stwierdzenie, że prawda wyzwala ma w świecie akademickim szczególne znaczenie. Po to są przecież studia, żeby odkrywać prawdę. Taką mającą dla człowieka wagę. Mamy wtedy poznanie techniczne, humanistyczne czy teologiczne. Każde ono na swój sposób czyni człowieka coraz bardziej wolnym. Bardziej podmiotowym. W takim klasycznym definiowaniu studiów to raczej nic nowego. Tylko że w praktyce, z tą wolnością na studiach jest pewien problem.

    Nie jest winą studentów, że wcześniejsze szkoły przechodził nie z wolnej woli ale przymusu. Inna kwestia, czy taki przymus jest dobry czy zły (no raczej dobry). Przyzwyczajenie, że miarą nauki są dobre oceny, nieważne w jaki sposób zdobyte (oczywiste, że przy udziale jak najmniejszego wysiłku) pozostaje we krwi i nie ma znaczenia, czy są to studia płatne czy nie. Może w takim razie odwrócić zależność? Już nie „prawda was wyzwoli” ale „uwolnijcie się a poznacie prawdę”. Ale nie „prawdę” anarchiczną, nieuporządkowaną, taką jaka się sama napatoczy. Moim zdaniem tu jest jakiś punkt zaczepienia dla wykładowców. Dobry wykładowca to ten, który zburzy nie dla burzenia, ale budowania od podstaw. Pokaże, że wolność może być zaklęta nie tylko w imprezach ale też w książkach. Pamiętam, że zazdrościłem moim znajomym z prawa, bo jak mi jeden opowiadał, na każdej imprezie ich rocznika, po kilku głębszych, zawsze kończyli na sporach o sprzeczne przepisy, teorie prawa itp. Na pierwszym roku powiedział im że tak będzie jeden z wykładowców i nie uwierzyli. Na drugim już sami doświadczyli.

    Według mnie budowanie instytucji i systemu akademickiego ma wtórne znaczenie. Dobra infrastruktura nie zastąpi etosu inteligenta. Instytucja jeśli już, powinna wziąć w depozyt wysiłki profesorów i studentów i o nie dbać. Dlaczego na przykład nie dać możliwości zorganizowania się grupy studentów wokół tematu, dobrania sobie prowadzącego (może nawet kilku?) i przyznania za to punktów? Albo czemu koniec pisania pracy zaliczeniowej musi być końcem zaliczenia a nie wstępem do niego?

  14. Cieszę się z tych wypowiedzi z jednego przynajmniej powodu – intuicja mnie nie myliła, czujemy podobnie i pragniemy tego samego, kiedy myślimy „uniwersytet”. Z tymi pieniędzmi to bywa różnie. Zgadzam się w kwestii ich wykorzystania, pozyskiwania (zapłata za produkt), ale myślę, że problem nie tkwi w pieniądzu. Nikt nie żałuje wydanych pieniędzy na coś co ma wartość. Pieniądz jest wtedy jakąś, przynajmniej symboliczną „równowartością”.
    Czy musi być „Szkoła Najwyższa”? Panie Mariuszu, rozumiem logiczną konsekwencję. Ale to jest tylko przedłużenie problemu w czasie. Zauważamy spychanie odpowiedzialności z podstawówki na gimnazjum, z gimnazjum na liceum, z liceum na studia, wytrwałym w narzekaniu zostaje jeszcze doktorat. A potem? Zabrakło podmiotowości uczelni. Coraz bardziej wdzierają się tzw. decyzje społeczne. „Ktoś” je podejmuje, a człowiek konkretny jest tylko elementem procesu. Na proces nie wpłynie, więc „płynie” wraz z procesem.
    Trzeba działać. Zgadzam się z ostatnim komentarzem. Ale nie od razu wpłynie się na to co „płynie”. Może więc przypomnę jedno ze swoich założeń: „pierwszym odpowiedzialnym mojego życia jestem ja sam”. Mogę chodzić na uczelnię, ale mogę też studiować. Mogę wysłuchać wykładu (lepszego, gorszego), ale mogę też podejść, zadać pytanie, poprosić o dodatkową lekturę. Poziom studiowania – wbrew pozorom – współtworzymy wszyscy. To jest właśnie „universitas”. Można by odbijać piłeczkę: gdyby było do kogo mówić…, gdyby było kogo słuchać… Ale jest grupa osób, których warto słuchać. I jest grupa studentów, do których warto mówić.
    Podsunę jedno rozwiązanie. Kiedy parafie zaczynały przeżywać kryzys stworzono pojęcie „wspólnoty wspólnot”. Uniwersytety w obecnej formie są już zbyt wielkie, by coś realnego mogło ludzi łączyć. Ale może potrzeba takiej „uniwersyteckiej wspólnoty wspólnot”. A wspólnotą może być grupa dyskusyjna, podejmowany w magisterce temat, książka o której warto porozmawiać poza wykładami, film, który można obejrzeć, by wyciągnąć z niego wnioski. A czasem warto by się spotkać nawet po to, by dopytać jak robi się przypisy! Zaprosić Profesora w swój świat akademicki, który nie sprowadza się wyłącznie do wykładów. Narzekamy, że wykładowca nie ma czasu dla studenta. A czy student ma czas dla wykładowcy? Kto częściej mówi „muszę wyjść wcześniej”?
    Nie wymyśli się tego, czym człowiek ma się interesować. Uczelnia jest po to, by pomóc pasji, ale nie zrodzi jej w kimś kto pasji nie ma. Nauczyciel akademicki jest po to, żeby studentowi pomóc, prowadzić go. Ale student musi wiedzieć, czego chce. W Ewangelii wyglądało to w ten sposób, że Jezus pytał: „co chcesz, abym Ci uczynił”? Stawiajmy sobie to pytanie, kiedy widzimy potrzebę zmian. W czym mogę Ci pomóc? Ale żeby problem nazwać, trzeba go mieć, a żeby go mieć, trzeba zacząć studiować. Żeby zacząć studiować, trzeba przestać narzekać. Generalnie bowiem nie wystarcza czasu na jedno i na drugie.
    Bardzo dziękuję za dotychczasowe głosy.
    Polecam lekturę: Michał Heller, „Pasja wiedzy”.

  15. Mariusz dotknął sedna problemu. To, że ktoś popełnia błąd, nie jest jeszcze najgorsze – problem pojawił się nieco wcześniej – w momencie, kiedy ktoś inny stworzył okazję do tego błędu popełnienia.

    Obecny system jest niewydolny, a na jego niewydolności korzystają wszyscy, wszyscy przy okazji narzekając (ze mną włącznie, mea culpa).

    Uczelni płaci się „ode łba”, więc tworzy się coraz więcej coraz bardziej zdumiewających kierunków, a na każdym z nich zwiększa limit miejsc. A studentów przepuszcza się z roku na rok.

    Uczelnie tworzą dziwne twory, zajmujące się marketingiem, jej wizerunkiem, co teoretycznie ma w sobie ziarno dobra. Sęk w tym, że proste badania pokazują, że np. działalność promocyjna w tej czy innej części kraju nijak nie mają przełożenia np. na zmiany na mapce rekrutacji; jedno spojrzenie w rachunki czy prosta rozmowa z tymi działami pokazuje, że za niektóre rzeczy przepłaca się nawet pięciokrotnie. O sensie organizowania atrakcji w postaci np. quadów w ramach dni otwartych nie wspomnę. Pieniądze są przepalane na działania nieskuteczne, nieefektywne i niemierzalne ad intra. A na rankingi powołuje się wtedy, kiedy jest to wygodne – nie wtedy, kiedy w ciągu jednego roku spada się w nich poniżej wartości sprzed kilku lat, kiedy badanie było przeprowadzone po raz pierwszy. Mówi się o nich wtedy, kiedy uczelnia jest najchętniej wybieraną uczelnią w kraju, słowem nie wspominając, iż jest to poskutkowane wizerunkiem uczelni odpadkowej. Takie to public relations, które nie służy prawdzie, a próbuje traktować ją jako narzędzie, wypaczając jej istotę. Brakuje audytu, ludzi odważnych i pracy organicznej – u podstaw, choćby w formie projektu badawczego przeprowadzonego wspólnie ze studentami – by stwierdzić co i jak należy i można zmienić – a potem potrzeba władczego, który tych zmian dokona.

    Tworzone kierunki czasami sprawiają wrażenie „kalki” kierunków sąsiadujących na tym samym wydziale – wykładowcy, przedmioty, wszystko wygląda i brzmi podobnie, zwłaszcza we wdrożeniu. Widzę tu istotne ograniczenia prawne (wszak rozmiar ustawodawstwa związanego z regulacją zagadnień dotyczących szkolnictwa w Polsce można by chyba tylko porównywać z legislacją Federacji Rosyjskiej w tym samym obszarze). Daleki jestem od szkolenia żaków na pracowników (pardon, najemników), czego zdaje się oczekiwać wiele firm i instytucji – wszak uniwersytet to nie jest wyższa szkoła zawodowa i cele ma zgoła inne. To jednak zdumiewające, że np. w czasach nadchodzącego niżu demograficznego nie reguluje się chociażby limitów miejsc na na kierunkach o specjalizacjach pedagogicznych (to dyskurs o szkolnictwie wyższym i jego poziomie, postaram się więc do niego ograniczyć). Krzywdzi się w ten sposób ludzi, ale i samą naukę, samo studiowanie.

    Przez dotowanie uczelni studia są zatem bezpłatne, co znów mści się niemiłosiernie. Studiowanie straciło na wartości, przychodzenie do uczelni również, zatem studia się „zalicza”, przykładając większą wartość np. do pracy najemnej. Polska jest jednym z niewielu krajów, który ma szkolnictwo bezpłatne. Pieniądze zarządzane są tragicznie (że wspomnę wysokość stypendiów naukowych czy socjalnych oraz wynagrodzenia wykładowców, nie wspominając o fali nadużyć balansujących na granicy prawa), ciężko o ich transparentność, mimo że są informacją publiczną. Jestem za tym, by studia sukcesywnie stawały się płatne w coraz większym stopniu (nie dochodząc jednak do absolutu i/lub absurdu), nie ujmując możliwości ich dotowania w zakresie socjalnym czy naukowym

    Tęsknię za rozmowami kwalifikacyjnymi. Nie do końca rozumiałem ich sens dopóki nie zobaczyłem, co się stało po zrezygnowaniu z tej pomocniczej formy rekrutacji. Resztę pominę milczeniem.

    Nawiązując do konceptu „szkoły najwyższej” Mariusza, jestem przeciwny. Następny szczebel edukacji opóźni tylko rozwój nauki i gospodarki zadając kolejny cios wszystkim niższym poziomom kształcenia. Tu nie chodzi o to, żeby być „super mgr”, tylko o to, by samo „mgr” znaczyło: być kimś. Co nie musi oznaczać, że będzie to trudniejsze w realizacji.

    Wyjdźmy od założenia, że nie każdy musi studiować, nie każdy musi te studia skończyć i nie każdy musi wykładać.
    Sam mam sporo zawirowań osobistych czy zdrowotnych, przez co studia moje są już daleko poza schematem, ale im dłużej studiuję, tym bardziej jestem przekonany, że to jest to, co mnie ciekawi, co chcę poznać (tak mocne jak i słabe strony) i czego chcę w przyszłości bronić, co chcę stosować i rozwijać.

    ###

    Temat jest mi bardzo bliski od kilku lat, chętnie podejmę szerszą dyskusję na ten temat. Pamiętajmy jednak, że sama dyskusja i przystawianie akcentów do tych czy innych racji to już zdecydowanie za mało. Trzeba działać.

  16. Studia? To tylko przykrywka

    Cieszę się z zaproponowanej debaty. Poruszony temat wisi w powietrzu. Podmuch niepewności, a może nawet bezsensu tkwi w młodych ludziach. Moim zdaniem studia obniżyły swoją wartość w momencie, kiedy uczelnie zaczęły zarabiać na studencie. Nie wiem jak było kiedyś, ale teraz studiować może każdy. Co więcej, trudno jest dziś nie studiować. Bo co by tu innego robić?

    Podstawówka, gimnazjum, liceum i…? Studia oczywiście! Maturę zdać jak najlepiej i byleby się gdzieś dostać. Progi punktowe, klucze odpowiedzi, egzaminy ustne, pisemne. Może nie byłem wystarczająco dojrzały, może było zbyt wcześnie na wybór. Z perspektywy studenta patrząc na tamten czas porównałbym siebie do jajka, które przechodząc przez kolejne etapy produkcji „zastanawia się” do której klasy wielkości się zakwalifikuje. Nie ważne gdzie, co, jak – byleby nie pójść na odrzut, byleby trafić do pudełka.

    Student po kilku latach przychodzenia na uczelnię (nie mylić ze studiowaniem) zaczyna odczuwać bunt. W moim przypadku związane było to z poczuciem nie tyle błędnego wyboru, co wyboru nieświadomego. Wyboru w ciemno. Skąd średnio rozgarnięty licealista ma wiedzieć czym różni się katedra od wydziału? Kierunek od roku? Kanclerz od rektora? Dziekan od prodziekana? Akurat ta wiedza nie jest najważniejsza przy wyborze ale byłoby dobrze, gdyby ktoś napomknął słówkiem, że to czy tamto na uniwersytecie ma znaczenie. Wszystko można sprawdzić, przeanalizować, rozrysować. Problem w tym, że w wieku licealnym mieliśmy inne priorytety.

    Po krótkim okresie buntu przychodzi refleksja. To właśnie ten moment. Co to znaczy studiować? Dla mnie to znaczy poznawać. Nie ważne czy to Polibuda, czy UKSWord. Studiując bardziej żyjemy, żyjemy prawdziwiej. Młodzi ludzie (a przynajmniej ja) mają pasje, chęci i wolę realizowania czegoś wartościowego. Niestety, kiedy spotykają się z brakiem szacunku do nich samych, szybko odpłacają pięknym za nadobne. Ktoś by zapytał, jakim brakiem szacunku? – Ja robię wykład a wszyscy gadają, przeszkadzają, mają mnie gdzieś. Świat się zmienia. My (studenci) też. Nie chcemy czytania z książki przez 1,5 h. Czytać nauczyła nas szkoła podstawowa. Nie chcemy oglądać setek slajdów robionych przez studentów poprzednich lat – wszystkie skrypty mamy na naszym serwerze. Nie chcemy jednostronnych indoktrynacji, gotowych frazesów – wychodzimy z nimi na ulicę i po pierwszych słowach adwersarza kończą się nam argumenty. Chcielibyśmy żywych wykładowców, autorytetów, którzy swoim sposobem bycia, zachowania, myślenia sprawiają, że chcielibyśmy być tacy jak oni. Wykładowców otwartych na świat i ludzi. Nie takich, których świat „nie kupił” po skończeniu studiów i postanowili kontynuować swoją „przygodę” naukową.

    Pięknie brzmi. Tylko jak tu być wykładowcą, który daje coś z siebie kiedy z roku na rok towarzystwo coraz mniej zainteresowane? Trudno szczerze interesować się czymś co nie jest celem samym w sobie, a co jedynie pozwala nam na beztroskie życie tu i teraz. Bez zbędnych pytań ze strony rodziny o nicnierobienie. Pieniądze są, bo nasi rodzice ciągle chcą zabezpieczyć nam naszą przyszłość. Jeżeli nie – można iść do pracy, czuć się panem swojego losu wierząc, że z trzema literami przed nazwiskiem, pracodawcy pozabijają się o nas obsadzając kluczowe stanowiska.

    Szkoły podstawowe przestały uczyć podstaw przez co szkoły średnie muszą często łatać po nich dziury. Z kolei nie sposób nie zgodzić się, że współcześnie z wyższym wykształceniem jest się wykształconym co najmniej średnio. Rozwiązanie? Utworzyć szkoły, które zaczną pełnić zaniedbaną rolę szkół wyższych. Jak widać językowo jest to możliwe: Szkoły Najwyższe. Może tam studia przestałyby być jedynie przykrywką.

Możliwość komentowania została wyłączona.