Zgrzeszyłem myślą, (…) i zaniedbaniem

W tradycyjnej formacji religijnej nauczono nas żałować za grzeszenie myślą, mową i uczynkiem. Co prawda dorzucamy jeszcze zaniedbanie, ale co to tak naprawdę oznacza? Najczęściej wiemy co robić albo czego nie robić. Jeżeli mamy zrobić coś dobrego, to robimy coś dobrego w naszym rozumieniu. Jeżeli mamy nie robić nic złego, to nie robimy tego, tak jak rozumiemy zło. A gdzie miejsce na zaniedbanie? A może zaniedbanie polega na tym, że nie robię nic ponad to, co sobie założyłem.

Jesteśmy wychowani na zakazach. Nie pobrudź się, nie spotykaj się z tymi kolegami, nie rozmawiaj z tymi ludźmi… Wiemy czego nie robić. Ale czy wiemy co robić? Czy da się nauczyć człowieka przewidywać wszystko co go spotka? Jak często łapiemy się na tym, że w jakiejś sytuacji zaskoczyliśmy samych siebie. Najczęściej negatywnie. A może by tak pozwolić sobie na zaskakiwanie samego siebie w sensie pozytywnym.

Nie myślałem, że będzie mnie stać na porozmawianie z tym człowiekiem. Nie uwierzyłbym, że potrafiłem się z nimi zgodzić. W głowie się nie mieści, że z częścią ich poglądów się zgadzam.

Jak łatwo zaniedbać to, by zrobić coś, czego się nie planowało, czego nie potrzebuję ja, ale drugi człowiek. Nie dbać, oznacza nie troszczyć się. A za-nie-dbać to wprowadzić tę postawę w swoje życie jako stałą. Grzech zaniedbania to grzech chronicznego braku troski o innych, to brak zdolności zauważania tego, czego mnie nie nauczono, to zaskakiwanie siebie ciągle nowymi reakcjami, bo przecież o tym nigdy nie rozmawialiśmy.

Nie będziesz… A może jednak będziesz, bo inaczej zaniedbasz.

Nie bójcie się ludzi

Boimy się inaczej myślących, wyznających inne wartości. Boimy się, ale czego? Tego, że postawią nam pytanie o nasze? Jeden z czołowych polityków słowackich założył partię „Sme Rodina” (jesteśmy rodziną). Reprezentuje środowisko konserwatywne. Kilka dni temu urodziło mu się jedenaste dziecko z dziesiątą partnerką. Jesteśmy rodziną, partia konserwatywna… Czy wtedy chce się rozmawiać z innymi o naszych wartościach?

Nie bójmy się ludzi, bo jeśli ich wartości nie są zbudowane na trwałych podstawach, to przecież łatwo je podważyć. Jeśli ich sposób życia szczęścia nie daje, to przecież uszczęśliwieni naszym sposobem życia łatwo dostrzeżemy różnicę.

A jednak wolimy być konserwatywni i bać się ludzi. Bo wtedy nie trzeba szukać argumentów na własne myślenie i postępowanie. Wtedy konserwatyzm zastąpi wszystko: myślenie, szukanie racji, próbę zrozumienia innych.

Wtedy nasze życie przypomina pandemię? Czy jestem zdrowy? Może i nie, ale inni są bardziej chorzy. A może tylko choruję bezobjawowo?

Jesteśmy sobą?

Pytanie na pozór banalne. Gdyby się jednak zastanowić nad doborem repertuaru w kinach, programów studiów, a nawet homilii, można odnieść wrażenie, że wszyscy wychowują, kształtują i wpływają, natomiast nikt nie chce być przedmiotem wychowania, kształtowania i wpływu. Przypomina to trochę inną prawidłowość: wszyscy piszą, nikt nie czyta.

Życie w oparciu o taki model jest jednak drogą donikąd. Oznaczałoby to, że jesteśmy już ukształtowani, nie podatni na żadne wpływy, skończeni (w każdym sensie). Chyba jednak nie do końca. Przecież skoro oglądamy sondaże wyborcze, to po to, by dać się prowadzić. Skoro informuje się nas o poziomie oglądalności, to po to, by „ułatwić” nam wybór.

Skąd bierze się takie uparte przekonanie, że nikt nas nie wychowuje? Może stąd, że jesteśmy tak mało ugruntowani w sobie, iż każdy przejaw wpływu obnażyłby nas jeszcze bardziej. Spójrzmy na ludzi, których określamy „bez wychowania”. To są ludzie, którzy postawili wyłącznie na siebie. Podobnie „bez kultury”, „bez pasji”. Tym wszystkim ktoś nas musi zarazić, do tego przekonać. Inaczej jesteśmy sobą.

Gdybym chciał nam zepsuć humor, mógłbym tylko dopytać: sobą, czyli kim?