Wierzę, więc milczę (1)

Wiara człowieka przebiega w schemacie: pragnienie – obietnica – spełnienie. Radość jest na końcu. Językiem wiary jest modlitwa. Każdy język ma kilka sposobów wtajemniczenia: dla początkujących, dla średnio zaawansowanych i dla zaawansowanych. Dzisiejsza niedziela Adwentu jest niedzielą radości. Pozostając w tym schemacie można powiedzieć, że są trzy powody do radości. Dla początkujących – idą święta, będą kolędy i prezenty. Dla średnio zaawansowanych – były w tym roku chwile, które cieszą. Dla zaawansowanych – ciągle czekam na spełnienie obietnicy.

Intryguje mnie radość w trzeciej grupie. Radość bez powodu? Kiedy spełniają się obietnice (przychodzi Mesjasz zapowiadany przez proroka Izajasza), „chodząca obietnica” – Jan Chrzciciel – siedzi w więzieniu. Przypomina to trochę modlitwę niewysłuchaną. A jednak Jan się cieszy, bo zrozumiał, że Bóg usłyszał i reszta należy do niego.

Tak właśnie wygląda modlitwa zaawansowanych. Proszą o spełnienie, kołaczą, ale do momentu, gdy przekonają się, że Bóg usłyszał. Nie wysłuchał, ale usłyszał. A skoro usłyszał, po co dalej mówić, można już milczeć.

Niekiedy traktujemy modlitwę dokładnie jak język. Uczę się, by mówić a nie milczeć. I skoro umiemy, to mówimy. Coraz piękniej, więcej, łatwiej. W tym tkwi podstawowa różnica pomiędzy językiem a wiarą, że wierzę, więc milczę, chociaż umiem mówić.

Język (nie)adekwatny

Rzeczy w sobie czy rzeczy dla nas? A nawet jeśli są rzeczami istniejącymi samoistnie, jakie to ma znaczenie dla nas? I konsekwentnie, media powinny przedstawiać rzeczy w sobie (problem obiektywizmu) czy istotne dla nas (a kogo poza nami musi interesować to, co nas interesuje)?

Adekwatność to nie tylko manipulacja, to także zdecydowanie się na określony sposób poznania. Pozornie wydaje się, że wystarczy (po)myśleć. No właśnie. Myślę, więc jestem. A rzeczy obok mnie?

Umysł i ciało. Jestem ja i jakaś przestrzeń wokół. W tej przestrzeni są rzeczy, a wśród nich rzeczy-dla-mnie. Ale kiedy komunikuję, to przecież nie komunikuję świata zewnętrznego, ale zewnętrznie-istotny-dla-mnie. Kartezjusz poddaje się po raz pierwszy.

Umysł i inne umysły. Rolą komunikacji jest osadzenie mnie i mojego stanowiska w relacjach społecznych. Gdyby tak nie było, jaki sens miałaby komunikacja społeczna? Musi istnieć jakieś osadzenie mnie w świecie, a ono nie zależy tylko ode mnie. Nawet to co jest pozornie najbliżej umysłu potrzebuje jakiejś metafory, by to poznać. Poza tym, mamy umysł coraz bardziej rozszerzony. Można się oczywiście spierać o granice. Jednak spór o związek pomiędzy mną a moim smartfonem to już coś więcej niż dawny spór o ideę w umyśle i na kartce papieru. A kiedy pomyślę, że smartfony sprzedaje się w milionach, a każdy jest rozszerzeniem umysłu… Kartezjusz przegrywa po raz drugi.

Percepcja a wola. Poznaję. Ale co? Zasadniczo wszystko. A jeśli nawet nie wszystko, to przynajmniej dowolnie wszystko. Wśród rzeczy, którymi mogę się dowolnie zająć, są najpierw te, które widzę. Widzę, więc są. Widzę, więc myślę o nich. Widzę, więc myślę i jestem? Kartezjusz upada po raz trzeci.

Język (nie)adekwatny, a jednak komunikacji potrzebujemy. Dlaczego zaś (nie)adekwatny)? Bo osadzony w (nie)poznaniu, które prowadzi w konsekwencji do (nie)rozumienia. To zaś w płaszczyźnie komunikacji rodzi (nie)porozumienie. W taki właśnie sposób rodzi się wniosek z (nie)dowodzenia, iż lepiej (nie)myśleć lub myśleć (nie)adekwatnie.

A mówić trzeba…