Media muszą szukać sensacji!

Jedno z podstawowych oskarżeń wysuwanych wobec mediów brzmi następująco: Media szukają sensacji! Czy to dobrze, czy źle?

Poznanie jest wpisane w naturę człowieka. Jeśli zaś jest ktoś, kto mi w tym poznaniu pomaga, mogę się tylko cieszyć. Cieszę się więc, że istnieją media. Niestety, mam już mniej powodów do radości, kiedy zastanawiam się, jakie one są.

Sensacja. Zmieniło się znaczenie słowa. Dawniej słowo „sensat” oznaczało uczonego. Dzisiaj oznacza osobę uganiającą się za tanią sensacją. Etymologicznie „sensacja” oznaczała rozumienie, poznanie. Stąd wzięło się słowo „sens”.

Media ciągle chcą poznawać, ale czy chcą rozumieć?

Po co człowiekowi poznanie, skoro nie ma czasu pomyśleć nad jego sensem? Po co wszystko wiedzieć, skoro niewiele się z tego rozumie?

Media muszą szukać sensacji: poznawać, dzielić się tym poznaniem. Ale muszą też zrozumieć po co szukają. Bo inaczej sensacja staje się po prostu niezdrowa.

Zasada niesprzeczności

W logice istnieje kilka fundamentalnych zasad normujących ludzkie myślenie. Zmieniają się czasy, zmieniają ludzie, ale zasady okazują się niezmiennie i – jak pokazuje życie – ciągle konieczne.

Przeczytałem dzisiaj merytorycznie dobry tekst na temat zaburzeń osobowości w związku z przedłużającą się sytuacją niepewności finansowej człowieka. Tekst dobry, ale… Ale napisany przez neurolożkę. I tu dochodzimy do sedna problemu: zasady niesprzeczności.

Kiedy przeziębiony idę do ośrodka zdrowia szukam internisty. Kiedy idę zbadać wzrok szukam okulisty. I nigdy nie przyszło mi do głowy pytać o mężczyznę czy kobietę. Szukam lekarza (płeć jest mi obojętna), który byłby kompetentny. Oczywiście wiem, że katar leczony przez internistę trwa tydzień, natomiast przez internistkę tylko siedem dni.

Przeglądając publikacje z gender studies, napotykam często opinię o tym, że społeczeństwo nadając dziecku imię przesądza o jego tożsamości płciowej. Narzuca się płeć kulturą, wychowaniem. A przecież godność ma osoba (niezależnie czy jest mężczyzną, czy kobietą). Liczy się przecież człowiek. Nie mamy oddzielnych praw człowieka dla mężczyzn i dla kobiet.

Z drugiej zaś strony mamy dzisiaj pary przeciwieństw neurolog/neurolożka (mężczyzna/kobieta), filozof/filozofka (mężczyzna/kobieta)… Czy te osoby zacierają różnice płci, czy je podkreślają, przy okazji antagonizując? Proszę mi wskazać merytoryczną różnicę w ocenie artykułu napisanego przez filozofa lub przez filozofkę. Raz więc broni się człowieka przed podziałem świata na płci (równy status), z drugiej zaś strony, podkreśla przy każdej okazji różnice płci. O co więc chodzi?

A może obrończynie praw kobiet już same się pogubiły? I raz chcą, innym razem nie chcą być odbierane jako kobiety. Sam próbuję robić zakupy w godzinach najmniejszego natężenia ruchu, żeby nie tracić czasu na pytanie, kto ma pierwszeństwo w drzwiach (mężczyzna czy kobieta).  

Warto też poczytać dyplom ukończenia studiów: nie spotkałem jeszcze dyplomu filozofek i neurolożek. Może więc warto zacząć od rzeczy fundamentalnych: czytania ze zrozumieniem, używania podstawowych zasad logiki i świat stanie się prostszy. Pan minister i pani minister nie różnią się w uprawnieniach. Bo minister to nie mężczyzna czy kobieta, ale urząd sprawowany przez mężczyznę lub kobietę. Chociaż może i urząd sprawowany przez kobiety powinno się nazwać jakoś inaczej, bo urząd nie jest rodzaju żeńskiego? Uśmiałby się ksiądz Wujek, gdyby wiedział, że niechcący upokorzył mężczyznę. Skoro bowiem kobieta, to „mężyna”, bo z męża została wzięta, to idąc tropem feministek – „mąż” to taka zredukowana forma „mężyny”, osamotniony temat bez rozwinięcia.

Historia radzi sobie z płciami. Ale drogie Panie, co zrobimy z następującą parą pojęć: sekretarka – sekretarz. Słowo „sekretarz” jest statutowym urzędem różnych organizacji. I nie wydaje się, by pani, która nie jest sekretarką w biurze, lecz sekretarzem naukowym, zapragnęła nagle być „sekretarką naukową”. Bo to chyba nie to samo! I tak trzeba by powołać kogoś (mężczyznę lub kobietę) na sekretarza naukowego, by spełnić wymogi statutowe. W przeciwnym razie, przy każdych wyborach (zakładając raz wybór kobiety, innym razem mężczyzny) należałoby zmieniać statut. 

Apeluję o opamiętanie, bo przecież można i w drugą stronę: proszę nie mówić przy mnie pogoda, tylko „pogód”, a kiedy chcę kupić upominek w sklepie, proszę nie wciskać mi pamiątki – ja chcę kupić „pamiątka”. I proszę wszystkie panie, by nie używały w stosunku do mnie słowa „wróg”, bo mogę je nazwać „wróżkami”.

http://www.sjp.pl/neurolo%BFka – pudło

http://www.sjp.pl/teolo%BFka – pudło

http://www.sjp.pl/g%B3upota – trafiony

Żyjmy „jakby Bóg był” – debata

Różne lektury różnie nas inspirują (wiedział już o tym św. Ignacy Loyola). Jedne dają chwilowe zadowolenie i spokój, inne przeciwnie – prowokują i nie pozwalają zasnąć. Dla św. Ignacego pobożna lektura pozostawiała pokój nawet po jej skończeniu. Jestem właśnie po lekturze kilku pozycji książkowych na temat roli Boga w życiu człowieka i nie bardzo odnajduję spokój, a jeśli nawet jest, to nie jest on na pewno święty.

Ale do rzeczy. Wiemy, co oznaczało zakłopotanie wielu myślicieli chrześcijańskich wyrażone w słynnym stwierdzeniu „jakby Bóg nie istniał”. Chodziło o ludzi, którzy układają swoje życie moralne bez Boga. Ale coraz częściej, także wśród teologów, pojawia się inne pytanie: jeśli człowiek nie wierzy, czy nie miałoby sensu ułożenie sobie życia tak „jak gdyby Bóg istniał”?

Skąd we mnie niepokój? Bo jeśli ktoś wierzy i układa sobie życie z Bogiem, jest to logiczna konsekwencja. Jeśli ktoś nie wierzy w Boga i układa sobie życie jak gdyby Boga nie było, to też jest to logiczna konsekwencja. Co zaś może oznaczać, że ktoś nie będzie uznawał Boga (nie chodzi o fakt Jego istnienia, lecz o rzeczywistą nieobecność w argumentacji i motywach działania człowieka), będzie zaś próbował żyć jak gdyby Bóg był? Czy to nie jest jakaś logiczna niekonsekwencja?

Wyobraźmy sobie świat wartości, do którego człowiek się odwołuje – wartości nazywanych chrześcijańskimi. Możemy zgodzić się, że większość z nich to wartości ogólnoludzkie, wpisane w rozumną naturę człowieka. Ale jeśli rozum wystarczy do odkrycia tych wartości, to po co w ogóle szukać Boga? A jeśli trzeba go szukać, to należy jasno powiedzieć, że wartości ogólnoludzkie są tylko namiastką prawdziwych wartości.

Co zatem zaproponować: Słabość wartości ogólnoludzkich i konieczność ewangelizacji współczesnego człowieka, czy też zgodzić się na to, że jeśli wartości chrześcijańskie będą realizowane przez niewierzących (jak gdyby Bóg był) to już w zasadzie wystarczy?

Przyznam, że życie wiarą bez wiary nie bardzo mnie przekonuje. To trochę przypomina udawanie bogatego przez biedaka.

I wreszcie fundamentalne pytanie o punkt wyjścia. Czy najpierw jest wiara, z której rodzi się działanie, czy też odwrotnie, najpierw jest życie „po Bożemu”, nawet bez wiary, a wiara zrodzi się sama? Rozumiem, a w gruncie rzeczy nie rozumiem. Kłóci się to we mnie. Spieram się z takimi propozycjami. I do tego wewnętrznego sporu z samym sobą moich Czytelników zapraszam.