e498ee5c26e7c78a84d1e8f5cd99a033

Wiara – wiedza – władza

[glosa: czytać łącznie z tekstami W obronie prawdy i Myśleć biblijnie]

 Na jednym z portali przeczytałem następujące zdanie: wiedza coraz bardziej zbliża się do wiary, gdyż coraz częściej przedmiotami badań naukowych stają się przedmioty abstrakcyjne. Lekko zaprotestuję: wbrew pozorom, wiedza nie przybliżyła się do wiary bardziej niż kiedyś, gdyż przedmiot wiary nadal nie jest abstrakcyjny.

 Wiedza nie jest też władzą, lecz służbą. Wystarczy przeczytać założenia statutowe każdej wyższej uczelni. Wiedza przestaje być służbą, stając się władzą, gdy statut uniwersytetu zastąpi się statutem koncernu. Jakże to dalekie od pojmowania rozumu jako władzy duszy (św. Tomasz z Akwinu).

 Również wiara nie jest władzą. Nie daje panowania ani nad Bogiem, ani też nad człowiekiem. Wiara jest łaską i darem, uczy pokory i wolności. Uczy w prostocie zginać kolana. Bo lepiej zgiąć kolano niż kręgosłup.

W obronie prawdy

[glosa: tekst należy czytać i rozumieć komplementarnie z tekstem Myśleć biblijnie]

Od czasu II Soboru Watykańskiego Kościół nieustannie przypomina swoim wiernym, aby moralności chrześcijańskiej nie budować na kazuistyce, lecz na Bogu jako ostatecznym horyzoncie moralności (ostateczny nie znaczy ostatni, lecz najważniejszy czyli pierwszy).

W naszych polskich poszukiwaniach, niestety ciągle nie nadążamy – „stare jest lepsze”. Mieliśmy już „casus P.”, „casus W.”, „casus S.” a ostatnio  „casus Nergala”. Dla jasności dopowiem, że nie jestem zwolennikiem tolerancji bez kręgosłupa, bo to zawsze tolerancja niepełnosprawna. Chcę tylko wskazać na jedną z naszych słabości w poszukiwaniu prawdy.

Nie potrafimy spierać się o przedmiot, po prostu „spieramy się”. Skoro zaś owo „się” jest rozgrywane między konkretnymi osobami, spór przeradza się w prawdziwą wojnę religijną. I tak od pobożnego sporu o Biblię (wcześniej krzyż, więc jest to wojna religijna!), dochodzimy do listów otwartych, żeby nieco zglobalizować regionalny problem (nie dotykam meritum, lecz formy). Jest tylko jeden poważny minus tego sporu – coraz bardziej brakuje merytorycznych argumentów a obrona Boga przeradza się w obronę własną (szybko ukazaną jako konieczną), w której dopuszcza się unicestwienie przeciwnika.

Pęd egzystencji medialnie ukierunkowanej jest tak silny, że nasi bohaterowie – skądinąd ważnego i pobożnego sporu – walczą już sami z sobą. Powstają nowe pisma, które nie są już nawet przeciwne czemuś, lecz przypominając „negację negacji” stały się „wręcz przeciwne” do tego stopnia, że jeszcze dobrze autor nie zdąży czegoś opublikować a już musi być przeciwny miejscu, w którym publikuje, stając się tym samym „wręcz przeciwnym”.

A przecież miało być o Biblii. Tak właśnie spieramy się o wartości, fanatycznie, biorąc wiarę za wiedzę, prawdę za bicz, miłość za słabość. Zapominamy ostatecznie o co w tym sporze chodzi. Bo kiedy wskazuje się na osobową prawdę – Jezusa, nie można być statycznym drogowskazem. Jezus jest prawdą w działaniu i żeby Go wskazywać, trzeba za Nim chodzić… nieustannie.

Po co o tym wszystkim piszę? Żeby dokonać terapii nad sobą samym. Kilkanaście lat temu wydałem książkę jednego z francuskich autorów (ks. Guy Gilbert, Bóg – moja pierwsza miłość). Wojna wywołana publikacją książki (chodziło o jedno zdanie w końcowej modlitwie) rozpoczęła się od „donosu w obronie prawdy”. Problem polegał na tym, że jeden z „instytucjonalnych obrońców prawdy” upomniał mnie prawie kanonicznie, inny zaś podziękował za materiał do rekolekcji dla młodzieży. I bądź tu człowieku mądry kogo słuchać?!

Różnie można podchodzić do obrony prawdy, nie można tylko stracić jej z oczu. Prawda, która kiedyś obroniła się przed Piłatem, obroni się również przed Nergalem. Różnica będzie polegała tylko na tym, że dla Nergala już za późno, żeby wszedł – jak Piłat – do Credo. Pozostanie mu sezonowa sensacja. Z kolei obrońcy prawdy za moment tak się zapętlą, że będą bronić się w sądach.

A Prawda? – jak w czasach ziemskiego życia Jezusa – pójdzie swoją samotną drogą, nie oglądając się na spory pomiędzy faryzeuszami, saduceuszami, zwolennikami Heroda… Pójdzie za medialne miasto, gdzie ktoś kto szuka, znajdzie. I nawet nikt mu nie będzie w tym przeszkadzał.

Myśleć biblijnie

Biblia nie jest do prywatnego rozważania. Znamy dobrze te słowa, jednocześnie uświadamiając sobie wiele zachęt do osobistego studiowania i rozważania Słowa Bożego. Co więc oznacza ta pozorna rozbieżność? Najpierw to, że tekst Pisma Świętego jest tekstem założycielskim, a więc tworzącym wspólnotę. Bóg zgromadził nas wokół Słowa, które w pełni czasów objawiło się w Jezusie Chrystusie. Jednocześnie wspólnota zrodzona ze Słowa tworzy żywą Tradycję. Hermeneutyka uczy zaś, że tradycja jest najbliższym kontekstem dla interpretowanego tekstu.

Biblia jest więc do osobistego przeżywania, ale nie do prywatnego rozważania. Jej jedynym interpretatorem jest Duch Święty, czuwanie zaś nad depozytem prawowiernej interpretacji zostało powierzone Kościołowi. Tekstu biblijnego nie można oderwać od wspólnoty. Bez niej jest on podobny do zmarłego poddawanego sekcji zwłok.

W kontekście ostatnich wydarzeń, pragnę z mocą podkreślić dwie sprawy. Po pierwsze, nawet jeśli dla kogoś jest to wyłącznie tekst, książka jedna z wielu, to musi on uznać, że jeżeli istnieje wspólnota, dla której ten tekst jest tekstem założycielskim, należy mu się szacunek ze względu na wspólnotę, dla której jest on ważny. Po drugie, jeśli ktoś, będąc we wspólnocie Kościoła, chce odseparować ten tekst od wspólnoty, sam faktycznie wyklucza siebie z żywej wspólnoty interpretacji, z eklezjalnej komunii.

Żyjemy w społeczeństwie demokratycznym, w którym wystarczy deklaracja poglądów i przekonań kilkunastu osób wyrażona publicznie, by państwo, w imię swojej służebnej roli wobec obywatela, odczytało to jako obowiązek objęcia ochroną przekonań i poglądów tych osób. Od świeckiego państwa wspólnota zrodzona ze Słowa Bożego nie oczekuje wyznania wiary. Oczekuje tylko szacunku dla deklarowanych poglądów i ich ochrony. Liczebność tej wspólnoty łatwo zweryfikować. Państwo zaś nie jest i nie może siebie czynić aksjologicznym czy religijnym Magisterium.

A co z tymi, którzy zostawiają ten tekst na pastwę losu? Można powoływać się na autonomię tekstu. Tekst natchniony różni się jednak od wszelkich innych tekstów tym, że jego autonomia dotyczy relacji „tekst-Autor”, nie zaś „tekst – wspólnota interpretująca”.

I tu dotykamy istoty problemu: wiara staje się odtąd żywym napięciem pomiędzy słowem Mistrza a słowem ucznia. Ale różnica pomiędzy relacją „Bóg – człowiek” a ludzką relacją „mistrz – uczeń” odsłania kolejną różnicę. Mistrz Biblii nie musi szukać prawdy razem z uczniem, lecz ją uczniowi komunikuje. Takie jest znaczenie słowa „Tora”. Jest to pouczenie a nie liberalna zachęta do bliżej nie sprecyzowanych poszukiwań.

Biblia uczy, że Boga nie można zamknąć w żadnym ludzkim słowie. On jest większy od ludzkiego sposobu wyrazu. Nie można też żadnym ludzkim słowem Boga obrażać, bo ludzkie słowo jest zbyt małe, nawet do wyrażenia buntu.

Myśleć biblijnie to nie to samo co liberalnie myśleć o Biblii. Nie wikłam się w spory z niewierzącymi, zadowolę się słowem do tych, którzy wierzą. Naszym powołaniem jest myśleć biblijnie, z wdzięcznością za to, że ta Księga czyni z nas wspólnotę. Myśleć biblijnie, to wpisać się w ciągle żywą Tradycję. Gdyby zaś zabrakło człowiekowi wierzącemu szacunku do Biblii, pokazałby tym samym, że zabrakło mu nie tylko szacunku do Boga, ale również szacunku do samego siebie.

Verified by ExactMetrics