Szkoła dobrego wychowania „po polsku”

W ostatnim numerze „Polityki” rozważano tę właśnie kwestię. Można postawić sobie pytanie, czy rzeczywiście przeciętny Polak jest źle wychowany i czy nasze wejście do Europy jest zapowiedzią zmiany na lepsze. W kwestii dobrego tonu i dobrego wychowania nie jestem ani pesymistą, ani optymistą. Jestem raczej umiarkowanym realistą a już w stu procentach pesymistą, jeśli chodzi o wiarę w to, że unia europejska podejmie trud wychowania za nas.

 

                Warto zacząć od tego, że Polak nie był, nie jest i nie musi być źle wychowany. Cechowało nas zawsze może trochę przesadzone w opisach, ale istniejące w rzeczywistości, pełne respektu odniesienie do kobiet, szacunek dla starszych, uszanowanie chleba, który w naszej kulturze znaczył wiele, odpowiedzialne podejście do danego słowa, honoru i wartości, na których opierała się nasza tradycyjna kultura. Podkreślam słowo „tradycyjna”, gdyż przez wiele wieków ta tradycja była żywa i obecna. Dzisiejsze trendy natomiast nie stają się tradycją, gdyż nie mają szansy się zestarzeć. Są tak „mądre”, jak nieprzemyślane zdanie, którego zła aura trwa tylko chwilę i każdy pragnie, by trwała możliwie najkrócej.

 

                Natomiast, co do wiary w to, że wychowają nas inni – ja takiej wiary nie mam. Pamiętam, jak kiedyś jeden z moich znajomych opowiadał, że człowieka nie poznaje się po tym, jak zachowuje się przy stole na znaczącym przyjęciu, ale wtedy, gdy w nocy sięga do domowej lodówki. Prawdziwego mężczyzny nie poznaje się po tym, jak wygląda w garniturze kupionym za pierwszą nowobogacką pensję, ale jakie skarpety i jaką bieliznę nosi w ciągu tygodnia. Zatem nowy kontekst europejski nie nauczy nas wiele, gdyż w naszym POLSKIM kontekście mamy dość własnych, cennych wzorów. Problem tylko, czy dobra marka Polaka będzie oznaczać markę garnituru za pierwsze „skombinowane” pieniądze, czy też dobra marka to będzie nasze wnętrze, charakter i codzienny sposób bycia.

Kara śmierci

W polityce znany jest odpowiednik „sezonu ogórkowego” występującego w kulturze, mediach i wielu innych płaszczynach, kiedy to wraca się do tematów dyżurnych typu aborcja, antykoncepcja, eutanazja. Jednym z takich tematów dyżurnych jest kara śmierci. Oczywiście ma on swoją specyfikę. Jest nie tyle tematem zrodzonym z braku tematów, co raczej tematem zrodzonym na bezsilności wobec pewnych zjawisk, np. przestępczości.

                Rodzi się jednak pytanie: Czy kara śmierci jako remedium na bezsilność jest rzeczywiście rozwiązaniem. My, Polacy lubimy doraźne rozwiązania. One nie zmuszają do tego, by dużo czytać, myśleć. Wyśmiewamy tych, którzy piszą tomy rozpraw, finansują lata debat i nie dochodzą do żadnych efektów. My natomiast to, na co inni poświęcają całe lata rozwiązujemy w kilka chwil. Czy jednak rozwiązujemy?

                Nie mam zamiaru przywoływać znanych argumentów Kościoła przeciwko karze śmierci. Zaproponuję tylko jeden z możliwych sposobów podejścia do problemu. Kiedy bowiem opowiadamy się za karą śmierci, opowiadamy się za jakąś formą bezpieczeństwa i dobrobytu: dobra-dla-bytu. Wszystko zatem jest dopuszczalne, co wiąże się z bytem, żywym bytem. Kara śmierci z założenia nie spełnia tego warunku. Idąc tą drogą, można bowiem dojść do absurdu, np. stworzenia pojęć: agresora bezpośredniego (przestępcy, mordercy) oraz agresora pośredniego (dziecka poczętego). Odpowiemy od razu, że dziecko jest wyborem, decyzją dorosłych. Stawiam jednak pytanie: A przestępca nie jest naszym wyborem? Czy rzeczywiście to nie społeczeństwo hoduje przestępców dozwalając na korupcję, brak skuteczności działań prokuratury, pionów śledczych, akceptując skrajne formy niekompetencji, biedę, zabawę we wprowadzanie demokracji w Iraku, i wiele innych. Czy bycie „za” karą śmierci oznacza chęć lepszego życia, czy otumanienie sumienia? Bo Polak przecież lubi „skuteczność”…

Wolność zniewolona potrzebuje już tylko… wyzwolenia

Wolność jest ulubionym tematem współczesności. Najczęściej pokazuje się ją jako formę przeżywania własnej osoby, z jedynym zastrzeżeniem, iż nie można być wolnym w pełni, gdyż na horyzoncie pojawia się zawsze drugi człowiek, który staje się granicą naszej wolności. Takie rozumienie wolności rodzi jednak prostą konsekwencję: unikanie i omijanie drugiego w imię własnej wolności.

            W taki oto sposób człowiek zaczyna budować swoją wolność omijania i unikania człowieka. Kontakt z drugim zamienił na komunikację wirtualną i różnego rodzaju czaty, coraz częściej mówi też o nowych formach życia społecznego jak e-konta, cyberpolityka. Dopiero przy okazji dyskusji nad pozornie przypadkowymi sprawami jak prywatność poczty elektronicznej zauważa, że sam brak kontaktu z drugim nie zabezpiecza jeszcze własnej wolności.

            Współczesność jest dobrym przykładem usprawiedliwionego zniewolenia. Człowiek ma się bać, niezbyt mocno i nie za słabo. Ma to być lęk kontrolowany, oczywiście nie przez samego zainteresowanego. A kiedy człowiek zaczyna zauważać zniewolenie, wtedy daje mu się większą dawkę poczucia zagrożenia, by w wyniku prostej kalkulacji stwierdził, że zniewolenie się opłaca. Czego więc potrzebuje dzisiaj wolność? Ma już prawa, ma argumenty, ma też aparat administracji i siłę militarną. Ma już dzisiaj wszystko, właściwie brakuje jej tylko jednego – prawdziwego dialogu o wyzwoleniu, i to nie od… terroryzmu, ksenofobii, lecz dialogu o wyzwoleniu do... Zostaje tylko jeden problem – wyzwolenie do zmusza do pójścia nieco dalej niż strach i rodzone na jego fundamencie wolnościowe urojenia niektórych wielkich tego świata. A to jest już materiał na oddzielną refleksję.