Ślepi nie chcą widzieć

(refleksje nad Ewangelią Mk 10, 46-52)

Nie mam na myśli niewidomych, piszę o ślepych, o tych, którzy mają oczy, ale nie widzą.

Postawmy sobie pytanie, o czym właściwie jest przywołany przez mnie tekst Ewangelii? Dość banalny, o niewidomym, o Jezusie, który leczy i można by jeszcze snuć opowieść dalej, że o mnie wspierającym ludzi w potrzebie. A o czym jest naprawdę?

Odsłona I. Jerycho, jeśli nie najstarsza, to przynajmniej jedna z najstarszych osad ludzkich. Miasto palm, etymologicznie perfum, bogactwa. Miasto bogatych, którzy przyjeżdżali oślepnąć, jak Herod. Oślepnąć, by przestać widzieć, co w życiu ważne. Jerycho – prawdziwe miasto ślepych.

Odsłona II. Wymowne imię żebraka – Bartymeusz. Co oznacza? Właściwie nic, po prostu syn Tymeusza. Czyjś syn, sam bez znaczenia. Tymeusz oznaczało kogoś szanowanego, godnego czci. Syn godnego czci, chociaż sam niewidomy żebrak. Jak syn marnotrawny.

Odsłona III. Siedział przy drodze do miasta bogatych. Nie było mu źle. Niejeden żebrak mógł mu pozazdrościć. Miałby co jeść, może nawet jakieś pieniądze. Ale się wyłamał, bo zaczął przypominać o ślepocie, nie tylko swojej. Miał być ślepy jak oni. Niestety, wyłamał się.

Odsłona IV. Siedzimy w mieście bogatych. Może trochę ślepi na to, co w życiu ważne. A nawet jeśli biedni, to i tak żebracy w bogatym mieście. Da się przeżyć. Duchowo też. Kto ma jakieś duchowe potrzeby może iść do kościoła, kto ma inne, w tym mieście każdy znajdzie coś dla siebie. Ważne tylko, by nie krzyczał. By brudu nie przynosił do kościoła, a kościelnych westchnień nie rozgłaszał na rynku. Wszystkim może być tu dobrze, byle się tylko nie wyłamywać.

Odsłona V. Modlę się o chleb, o pracę, mieszkanie. Modlę się modlitwą żebraka, ale nie tego, który chce przejrzeć. Boję się, że kiedy przejrzę, uświadomię sobie, że jestem synem Tymeusza – kogoś godnego czci. I przestanie mnie cieszyć to co mam. Co prawda straciłem imię, ale jestem synem Tymeusza. Rodowód mam piękny. I nawet nie mam zbyt wielu powodów do narzekań. Wpisać się tylko w rytm miasta, z podziałem na tych, którzy proszą i tych, którzy dają. Tolerujemy siebie nawzajem – ślepi ślepych.

Ważne tylko, by komuś nie przyszło do głowy krzyczeć.

Sens życia

W życiu społecznym coraz częściej pytamy o rolę chrześcijaństwa, potrzebę chrztu, przyszłość wiary. Oznacza to nie tyle koniec religii czy koniec chrześcijaństwa, co raczej kontynuację „kariery sensu”, a jak wiemy kariery bywają różne.

Spróbujmy uporządkować.

Czy ma sens moda retro na powiedzenie: Bóg tak, Kościół nie? Czy można zrozumieć sens chrześcijaństwa bez Kościoła? A czy człowiek może się urodzić poza ludzkością? Można wszystko sprowadzić do rytu, nawet chrzest.  Można go potraktować jako szczepionkę przeciw grzechowi pierworodnemu. Niektórzy tak właśnie uważali – rytualnie, magicznie. Odpowiedzią na to było pytanie, czy kilka kropli wody może zmienić życie człowieka? Czy ryt nie był dla niepiśmiennych, a dzisiaj wystarczy świadomość i deklaracja?

W chrzcie są obecne materia i słowo. Materią jest woda, ale życia duchowego chrześcijaństwo nie wyprowadza z natury. Wodzie towarzyszy słowo, a słowo odnosi się do osoby. Nie wystarczy więc ryt, ale potrzebne jest odniesienie do osoby. Do osoby źródła (Bóg) i do wspólnoty osób (Kościoła).

Słowo zakłada dialog i współpracę. Gdyby tak nie było człowiek mógłby ochrzcić się sam. Przecież znamy formułę, mamy dostęp do wody. Jeśli chce się przeżyć swoje chrześcijaństwo poza Kościołem, to może warto zrobić taką reformę od samego początku i samemu się ochrzcić? Przecież sami potrafimy się kąpać!

Wiele osób zgodzi się jednak na to, że trzeba poprosić. Ale czy można – w kontekście chrztu dzieci – poprosić dla kogoś bez jego zgody? A czy można dać życie nie pytając? Skoro zaś daje się życie, czy można dać życie pozbawione sensu? I konsekwentnie, czy można wprowadzić człowieka w świat duchowej pustki? Czy można przyjąć koncepcję wychowania neutralnego?

Na tym właśnie polega różnica pomiędzy „byciem ochrzczonym” a „chrześcijaninem”. Zdecydowanie za dużo wśród nas ochrzczonych.

Szabat dla człowieka

W ostatnich latach sporo zrobiono dla obrony niedzieli. Przełomem była m. in. msza św. w mediach z myślą o ludziach chorych. Jak się jednak okazało, ten sposób przeżywania niedzieli stał się również formą świętowania dla ludzi zdrowych, przebywających na wakacjach czy łatwo usprawiedliwiających swoją absencję na liturgii w kościele.

Jednym z głównych motywów świętowania niedzieli jest nawiązanie do momentu wyprowadzenia narodu wybranego z niewoli. Jest to moment o wiele głębszy niż zwykłe powstrzymanie się od pracy. Można bowiem nie pracować, a mimo to uczynić czas świętowania czasem pustym. Kiedy straci się z oczu głębsze motywy, wtedy pozostaje prawo, z mnożonymi w historii przepisami szczegółowymi. Jednym z nich było ścisłe wyliczenie kroków, jakie człowiek mógł zrobić w dniu święta. Za liczonymi krokami szły inne prace, aż po „zaniechanie wszelkich czynności” jako główny motyw świętowania. Można by trochę przekornie powiedzieć, że gdyby Izraelici liczyli tak skrupulatnie kroki wychodząc z niewoli, prawdopodobnie tkwili by w niej po dziś dzień.

Dlatego postawa Jezusa tak często gorszyła. Głodnym uczniom pozwalał łuskać kłosy w szabat, uzdrawiał… Nie chodziło w tym bynajmniej o tanie gorszenie, lecz o przywołanie najgłębszego motywu: szabat dla człowieka!

Powróćmy do pierwotnej motywacji – wyjścia z niewoli. Niedziela jest dobrym momentem uświadomienia sobie, że to nie praca stworzyła człowieka. Jest to czas wyjścia z niewoli pracy jako jedynego sensu życia, czas odrzucenia bieganiny i niezauważania drugiego człowieka czy swoich bardziej duchowych potrzeb. Wszystko po to, aby człowieka przywrócić prawdziwemu życiu.

Kiedy więc rozliczam siebie czy innych z „szabatowego prawa”, może warto dorzucić owe głębsze motywy i zapytać, czy przez to wychodzę ze swojej codziennej niewoli oraz czy dzięki świętowaniu mam więcej czasu na dawanie życia i nadziei drugiemu człowiekowi? W tym tkwi najgłębszy sens świętowania.