Życie… wieczne

Koniec roku liturgicznego prowokuje myślenie o końcu. W to myślenie wpisują się takie tematy jak śmierć, życie wieczne, niebo…

Czym jest dla mnie życie wieczne? Abstrakcją, jak długo nie odpowiem sobie na pytanie, czym jest dla mnie życie. A jeśli jest ono nijakie, robię wszystko, by pokazać, że życie nie ma nic wspólnego z wiecznością.

To właśnie w tym kontekście św. Hieronim komentując tekst Ewangelii mówiący o tym, że nie będą się żenić, ani za mąż wychodzić dopowiedział: bo nie będzie śmierci. Dopóki zaś jest śmierć żenimy się i za mąż wychodzimy, żeby wbrew śmierci to życie przedłużyć. To dlatego św. Augustyn tak bardzo akcentował prokreację jako pierwszy cel małżeństwa.

Ale wróćmy do naszych wyobrażeń. Nasze życie nie pasuje do wieczności. Ale czy pasuje do niej nasze wyobrażenie nieba? Kiedyś jedna pani wróciła z pobożnego spotkania z egzorcystą, który mówił, że należy raczej powątpiewać w świętość człowieka, który pali papierosy. Poszperałem w zapiskach i znalazłem zdjęcie Jana XXIII (jeszcze jako biskupa) z Adenauerem. O zgrozo, palił papierosa. Ci, którzy pamiętają go z nuncjatury w Paryżu dodają – palił dużo.

W Kompendium Nauczania Społecznego Kościoła czytamy, że nikt nie ma prawa swoich osobistych poglądów przedstawiać jako tożsamych z Ewangelią. Skąd więc biorą się takie pomysły? Jeśli powstają jesienią, zapewne z braku nasłonecznienia.

Koniec roku liturgicznego, potem kalendarzowego będzie sprzyjał mnożeniu różnych wizji nieba, końca, wieczności. Może więc na koniec coś lżejszego. Papież Sylwester I – jak głosi legenda – w roku 317 uwięził Lewiatana, mityczne wyobrażenie zła. Kiedy zbliżał się koniec pierwszego tysiąclecia, wielu odgrzebało przepowiednię o Lewiatanie i jego królestwie. 31 grudnia 999 roku zaczęli pościć, odprawiać modły i czekać na koniec. Sprzyjał temu fakt, że papieżem był Sylwester II, wybitny matematyk, który pozwolił nam przyswoić cyfry arabskie, rozwinąć logikę, cieszyć się zegarem mechanicznym. Ale dla tych w depresji z braku nasłonecznienia wystarczyło, by pokazać, że jak papież Sylwester I uwięził Lewiatana, tak Sylwester II go uwolni i wpuści w świat. Katastrofa nie nadeszła, lud kolejny dzień świętował hucznie na ulicach, a papież udzielił uradowanemu ludowi błogosławieństwa „Urbi et orbi”. Tak przetrwało do dziś to piękne błogosławieństwo i tak przetrwała do dziś zabawa sylwestrowa. Przetrwali również ci, którzy 31 grudnia będą kolejny raz oczekiwać końca świata.

Wizyta przełomu czy przełom w wizycie?

Zjawiskiem niepokojącym w niektórych prawicowych mediach był fakt pomijania milczeniem zbliżającej się wizyty patriarchy Cyryla I w Polsce. Nie chodzi mi wyłącznie o historyczność poszczególnych punktów tej wizyty (spotkanie z prezydentem, Episkopatem…). Mam dostateczną orientację w sposobie przygotowywania tego typu spotkań, by powstrzymać się przed entuzjastycznym dopatrywaniem się we wszystkich tego typu punktach przełomu historycznego. Jest jednak punkt – w moim przekonaniu szczególnie ważny – tej wizyty. Chodzi o podpisanie w dniu 17 sierpnia Apelu do Polaków i Rosjan o otwarcie na proces wzajemnego pojednania. Sygnatariuszami Apelu są bowiem przedstawiciele Kościoła katolickiego w Polsce i Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego.

Nie wiem czy będzie to wizyta przełomu. Z niecierpliwością czekałem jednak na przełom w podejściu do tej wizyty. Zaczęło się niewinnie – najpierw przywołanie zegarka za trzydzieści tysięcy na ręku patriarchy (nie pamiętam w jakiej walucie, ale jest to w tej sytuacji zupełnie obojętne). Najważniejsze było w tym nazwisko darczyńcy: prezydent Miedwiediew. Potem poszły mocniejsze tony – rozdzieranie szat nad porównywaniem tego dokumentu do słynnego listu biskupów polskich do biskupów niemieckich sprzed wielu lat. Niektórzy autorzy przypominają, że biskupi wyciągnęli rękę do pojednania, wcześniej jednak Niemcy uznali zło systemu. Rosjanie tego nie zrobili, nadal „czcząc” Stalina. Było to jednak tylko preludium do argumentu koronnego – katastrofy pod Smoleńskiem. Otóż dla niektórych, przyjazd Cyryla I ma na celu obłaskawienie Polaków po katastrofie.

Doświadczenie nauczyło mnie, że nie wchodzi się w długi dialog z osobami niesłyszącymi, wystarczy uśmiech. Uśmiecham się więc do tych wszystkich, którzy innych argumentów i tak nie usłyszą.

Pragnę zaś zwrócić uwagę tylko na jeden zatrważający element związany z tą wizytą – instrumentalne traktowanie Kościoła przez niektóre kręgi polityczne. Przecież za tą wizytą i apelem, który podpisze Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, stoi decyzja całego Episkopatu (głosowanie było tajne, więc jak najbardziej szczere). Abp Józef Michalik, to ta sama osoba, którą przywoływano wielokrotnie wtedy, gdy jej głos zbiegał się z interesami niektórych grup politycznych. Czyżby więc tym razem się nie zbiegał? Czyżby warunkiem zgody był brak zgody na pojednanie?

Nie wiem o co w tym chodzi, a właściwie wiem. Nie chcąc jednak nikomu sugerować kierunku myślenia na temat tej wizyty zachęcam tylko do tego, aby śledzić komentarze polityczne podczas samej wizyty. Po podpisaniu listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, komuniści nazywali biskupów narzędziami imperialistycznego systemu, skierowanego przeciw władzy ludowej. Jaki aparat reprezentują obecnie biskupi wzywający do pojednania?

Wiedzą to zapewne ci, którzy zawsze wiedzą.

Przymus wewnętrzny

Myślę, że każdy doświadczył w życiu przymusu powiedzenia czegoś głośno. Rodzi się to w człowieku przez dłuższy czas, próbuje się to pomijać, bagatelizować. Jednak po dłuższym czasie człowiek staje przed wyborem: albo to z siebie wyrzuci, albo pęknie. Żeby więc nie pękać w sobie, pękam publicznie. Zmusiło mnie do tego nasze życie społeczno-polityczne. Dzielę się więc czterema pęknięciami.

Pęknięcie I: Występowanie problematyki in vitro w czasie. In vitro jest młodszą siostrą aborcji. Przyzwyczajono nas do tego, że problematyka aborcji pojawia się jako istotny punkt kampanii wyborczych. Pytamy wtedy, czy kandydat na prezydenta jest za czy przeciw aborcji. Nie zauważamy nawet, że zaczynamy to kryterium stosować konsekwentnie do wszelkich kandydatów: na ministra transportu, infrastruktury… Nie chodzi o to, by w głowie nie mieć jasnego schematu, że człowiek opowiadający się za życiem jest mi bliższy, niż zwolennik aborcji. To jest dla mnie oczywiste, ale w wymiarze moralnym. Najczęściej jednak w debacie nie ma już czasu na postawienie pytania, czy kandydat na ministra transportu czy infrastruktury zna się choć trochę na swoim sektorze. Dlaczego więc uważam, że in vitro w politycznym wydaniu jest młodszą siostrą aborcji. Bo zaczyna pojawiać się wtedy, kiedy w polityce dzieje się źle. W politycznym wydaniu przestaje ono oznaczać in vitro (na szkle), a zaczyna być sub vitrum (pod szkłem) – polityczny odpowiednik „pod dywan”. Próbuje się nim zakryć wiele innych problemów życia społecznego, niestety wciągając w to uczciwych obrońców życia, którzy wierząc w szczerość intencji drugiej strony, czują się wezwani do debaty. Problem zaś politycznie skończy się kompromisem, podobnie jak przed laty debata na temat aborcji. Żal tylko tych, którzy wierząc w uczciwość debaty publicznej, oddają całe swoje siły wierząc, że jest to ciągle debata przeddecyzyjna.

Pęknięcie II: Występowanie orzeczeń sądów i trybunałów w czasie. Oczywiście nie przeczę, że polskie sądownictwo jest niezawisłe. Takie stwierdzenie zakończyłoby się w niezawisłym sądzie. Pozostał mi jeszcze zdrowy rozsądek. Mam na myśli wyłącznie czasowe występowanie pewnych wyroków i orzeczeń. Dziwnie zbiegają się z wydarzeniami politycznymi. Ot, choćby drobiazg złego zaksięgowania pieniędzy na wybory przez PSL. Oczywiście jest to czysty przypadek. Problem tylko w tym, że ja jestem już po lekturze „filozofii przypadku”.

Pęknięcie III: Radykalizm w piętnowaniu nadużyć. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to trend ostatnich lat. Rosja przegrywa Euro 2012, trener na ostrej rozmowie z Putinem (przez chwilę zawahałem się czy jest on prezydentem czy premierem, ale to w sumie obojętne). Nasz premier (i tu jestem pewny stanowiska) ostro rozprawia się z nadużyciami, sam przejmując zaniedbane sektory. Dawno temu, kiedy studiowałem zarządzanie, uczono nas, że jedyny w firmie, który nie powinien ciężko pracować to szef. Szefowi płaci się za myślenie, za ogarnianie pracy innych, wytyczanie celów. Szef, który bawi się w p.o. ministra rolnictwa (zaznaczam, skrót z kropkami i bez aluzji), nie może właściwie sprawować funkcji nadzorczej względem tego resortu (zasada prawa rzymskiego: nikt nie jest sędzią we własnej sprawie). Zatem, jeśli premier, który powinien ostro i zdecydowanie doprowadzać do ujawniania i wyjaśniania nieprawidłowości w jednym z podległych resortów, bawi się w p.o. ministra, pokazuje tylko, że gra jest pod publikę i mnie absolutnie nie przekonuje. Taktykę oczywiście rozumiem – nikt z PSL nie zarzuci PO, że przejęła resort.

Pęknięcie IV: Walka z nadużyciami i korupcją. Jedna z teorii filozoficznych dotyczących bytu mówi, że lepsze jest coś niż nic. Wie to każdy polityk. Kiedy obserwuję jednego z liderów nowej partii (skądinąd filozofa), który zapowiada bezpardonową walkę z korupcją, rodzi się we mnie pytanie: czy nie zna on jeszcze tej filozoficznej zasady, czy też jeszcze nie ma możliwości wcielić jej w życie?

I na koniec trochę wakacyjnie (zatem lekko). Otrzymałem dzisiaj zdjęcie przedstawiające plany metra czterech miast: Londyn, Paryż, Nowy Jork, Warszawa. Na trzech pierwszych planach aż roi się od przecinających się linii. Plan metra w Warszawie jest prosty jak prosta. Pocieszyłem więc nadawcę, że patronem naszego metra jest św. Jan Chrzciciel („prostujcie ścieżki…”). W Warszawie dotyczy to również metra. Ktoś powie, że przecież buduje się już drugą linię. Pocieszam więc: ciągle wpisujemy się w plan krzyża. Ważne tylko, byśmy już dalej nie gmatwali ścieżek.

Verified by ExactMetrics