e498ee5c26e7c78a84d1e8f5cd99a033

Jak uczynić życie oryginalnym?

Św. Augustyn w rozważaniach na temat Trójcy Świętej wypowiedział takie zdanie: „Nigdzie indziej błąd nie jest tak niebezpieczny, poszukiwanie bardziej pracochłonne, zaś odkrycie bardziej owocne […]”. Dlaczego tajemnica Trójcy Świętej jest tak istotna, a zarazem tak trudna? Bo zamyka się w prostym, najbardziej istotnym i najtrudniejszym w realizacji słowie – Miłość.

Stając w obliczu spraw trudnych w naturalny sposób rodzą się dwa pytania – o to, co daną rzeczywistość zabija i o to co ją rodzi. Co więc zabija prawdę o Trójcy Świętej? Nieprzemyślana wiara. Jak często przypisuje się Bogu słowa, których nigdy nie wypowiedział. Warto prześledzić chociażby wszystkie niemądre słowa, jakie wypowiedziano w kontekście pandemii i lekceważenia zakazów i obostrzeń, przypisując to lekceważenie Bogu. A jednak wirus siadł i na mszę święceń kapłańskich i nawet na siedzibę Episkopatu. Po ludzku to nie dziwi, bo wirus siada tam, gdzie są skupiska ludzi. Dziwi natomiast bezmyślne przypisywanie pewnych słów Bogu.

Skoro już wiemy co zabija tę prawdę, to warto zapytać, co ją rodzi? Rodzi prawda, a właściwie fundamentalne prawo do prawdy. Prawdą zaś miłości jest rodzenie. Można – bazując na kryzysie rodziców – pozbawić dziecko prawa do prawdy o ojcu i matce. Można też wchodząc w osobisty konflikt z Bogiem próbować zacierać prawdę o Nim dla drugiego człowieka. Wtedy jednak to ja czynię siebie ojcem nowej prawdy, a właściwie kłamstwa.

I wreszcie, skoro Trójca Święta jest miłością dającą życie, to życie otrzymuje każdy, ale nie życie sklonowane, tylko darowane. Gdybyśmy byli klonowani w wierze, to klonowanie trwające dwa tysiące lat powinno sprawić, że wiara zaniknie. Jednak wiary się nie klonuje, wiarą jest się obdarowanym. Bóg zaś każdorazowo podpisuje się pod życiem. Pod moim i Twoim też.  

Czy masz lepszy pomysł na uczynienie swojego życia bardziej oryginalnym?

Tajemnica Słowa

Zesłanie Ducha Świętego kojarzy się z darem języków. Rodzi się jednak bardzo praktyczne pytanie: Czy chodzi o mnożenie języków czy o ich rozumienie? Bo po co tak naprawdę człowiek posługuje się językiem? W jednym i w drugim celu. Kiedy mowa o tożsamości narodowej, wtedy przywołuje się język, hymn i godło. Język jest po to, żeby odróżniał nas od innych i integrował między sobą.

Nauka obcego języka jest też formą wkradania się do innej kultury i tradycji, po to, by czerpać. Pamiętam jak wiele lat temu w rozmowie z prorektorem Uniwersytetu Witolda Wielkiego w Kownie wyraziłem zdziwienie faktem, że zaczęto tam bardzo wspierać naukę języka polskiego. Wtedy prorektor odpowiedział, że mają prosty wybór – albo korzystać z literatury rosyjskiej albo polskiej. Wybrali polską.

Można mówiąc wyłącznie w jednym języku pozostać na uboczu. Można też znać jeden język i próbować nim zglobalizować świat, kulturę i tradycję. Problem nie tkwi w języku.

O co więc chodzi w darze języków? Wbrew pierwszym odczuciom nie chodzi o język, lecz o miłość. Wieża Babel dała ludziom wielość języków (pomieszanie języków) po to, by ludzie nie mogli się porozumieć. Pięćdziesiątnica sprawia, że każdy mówi w swoim języku i wszyscy się rozumieją. Język nie załatwi więc wszystkiego w komunikacji. On pozostaje narzędziem. Potrzeba właściwej intencji uczenia się języka, jasnej odpowiedzi na pytanie: Po co? Odpowiedzią jest miłość. To ona sprawia, że wielość języków nie oznacza pomieszania, a jeden język rozumiany przez wszystkich nie oznacza globalizacji.

Jesteśmy Polakami, a jak często nie mówimy jednym językiem. Oczywiście wszyscy mówimy po polsku, jednak nie mówimy jednym językiem. Bo jedni mówiąc po polsku próbują kochać, drudzy nienawidzić; jedni pomóc, drudzy osukać.

W tym właśnie wyraża się istota Pięćdziesiątnicy i przekleństwo wieży Babel.

Pozostawać mądrze na ziemi

Każdy moment naszego życia jest w jakimś sensie misją. Poprzedza go namaszczenie, posłanie, rozkaz, polecenie służbowe. Z misją jest jednak pewien problem. Pierwotny impuls nie wystarczy do jej realizacji przez dłuższy czas. Oprócz „nadania”, potrzeba jeszcze obietnicy, czyli przekonania, że misja się opłaci. Od lat walczę z pojęciem „bezinteresowność”. Nie przekonuje mnie ono, ponieważ „interes” nie musi oznaczać wyłącznie pieniędzy. Nawet miłość w najczystszej formie jest ostatecznie dobrym interesem.

Piszę o tym w kontekście święta Wniebowstąpienia w Kościele katolickim. Niebo – jakkolwiek by je rozumieć – jest miejscem docelowym misji. Każdy ma też swój punkt wyjścia, posłania. Ale niezależnie od tego, czy chodzi o długą podróż czy o zmierzanie ku niebu obowiązuje ta sama zasada utraty energii. Potrzeba więc obietnicy, że interes się opłaci.

Jeśli to nie przekonuje i zaczynam iść do nieba „bezinteresownie”, wtedy szukam interesu na ziemi i zaczynam żyć w kluczu: „Jak z drogi do nieba zrobić interes życia”?

Może więc do nieba trzeba iść mądrze, a żeby to zrobić, trzeba mądrze stąpać po ziemi. Mądrze, czyli oczekując obietnicy.

W pobieżnej refleksji nad wiarą, drogę do nieba rozumie się jako pójście stąd – tam. Stawiam jednak tezę, że jest odwrotnie. Nie powinno dziwić po co idę tam, lecz co robię tu. Iść tam, to po prostu wracać. Kilka przykładów. Wcielenie Syna Bożego pokazuje, że przyszedł stamtąd, chociaż tu stał się człowiekiem. Maryja zrodzona z rodziców przychodzi stamtąd w tajemnicy Niepokalanego Poczęcia (wybrania przed). Człowiek otrzymuje duszę nieśmiertelną, która ma się połączyć z ciałem, ale ona jest stamtąd. Wszystko zatem co ważne nie jest stąd. To co tu tak naprawdę robimy?

Uczymy się, że niebo to otwartość Boga. Docelowo ta pełna, eschatologiczna. A po drodze opowiadamy o niej pokazując otwartość na konkretnym odcinku drogi. Pierwsza forma otwartości to porzucanie osiągniętych już celów. Ile lat można się cieszyć tym, że skończyło się szkołę podstawową, średnią, studia? To nawet coaching mówi, że bez celów długoterminowych i dalekosiężnych, cele łatwe i bliskie tracą sens. To co my tu robimy? Przetwarzamy cele krótkoterminowe na cele długoterminowe. Przedłużamy szczęście trwające kilka minut na wieczne. Perspektywę z okna na piątym piętrze zamieniamy na perspektywę niczym nie ograniczoną.

Po co więc Wniebowstąpienie? Żeby dać impuls do wychodzenia z krótkoterminowych celów, żeby nie uczynić życia bezsensownym. Można jednak być apostatą, to znaczy kimś kto odwróci się od celów długoterminowych ku tym bliskim i na ich poziomie pozostanie. Kiedy jednak zastanowimy się nad średnią populacyjną pragnień, wtedy zauważymy, że większość ludzi chce się rozwijać i szukać coraz szerszych i dalszych perspektyw. Oczywiście można nie szukać i być takim życiowym apostatą. Trzeba tylko wtedy wszystkich przekonywać, że czymś zwyczajnym dla człowieka jest pozostawanie w miejscu, a czasem nawet zawracanie do tego co skończone i znane. I może dlatego tak często potrzebujemy coacha i psychologa, żeby odwiedli nas od przekonania, że sens leży w celach w małych i krótkoterminowych.

A perspektywa otwartego nieba pozostaje ciągle aktualna…

Verified by ExactMetrics