Polityka…

Polityk jest odpowiedzialny za statek, nie za fale

Abraham Lincoln

Sporo tych fal nazbierało się w ostatnim czasie w polskiej polityce. I coraz łatwiej o wrażenie, że zabrakło kapitanów, a pokłady są pełne majtków (dla pewności dodam: chodzi o osoby najniższe w hierarchii na statku – pomocników marynarza). Fale miotały poprzednią ekipą rządzącą, w czasie ostatniego sztormu niektórzy wypadli za burtę. Przez moment można było odnieść wrażenie, że pozostali tylko prawdziwi marynarze i kapitan.

Po ustaniu burzy prawdziwy kapitan stara się uspokoić statek, ustawić właściwy kierunek, wyrównać kurs. Natomiast w naszej polityce można odnieść wrażenie, że burza na morzu tak się spodobała, że ci, którzy na statku zostali, zamiast pilnować steru zaczęli bujać statkiem, żeby wywołać nowe fale.

Syndrom szczególnego wybrania, swoistego mesjanizmu wobec Boga i historii sprawia, że łatwo uwierzyć, iż jest się wszechmocnym. Oczywiście – odwołując się do języka religijnego – można odróżnić owce od wilków. Najpierw po wyglądzie. Ale historia nauczyła nas tego, że wilk może być również w owczej skórze. Jeśłi więc nie po wyglądzie to po metodach. Ale i tu owca może się szybko nauczyć metod wilka.

Cynizm zagościł w naszej polityce na dobre. Najgorsze jest to, że kapitan bez drużyny nie wygra. A drużyna bez poparcia kibiców zacznie wątpić sama w siebie. Obyśmy nie stworzyli drużyny, której kibice powoli zaczną się wstydzić. Mecze mają swoją aurę, napięcie, nawet swój czas. Ale jeśli są rozgrywane o zbyt późnej porze, z układającymi się sędziami, wtedy dla takiego meczu nikt już nocy nie poświęci.

Oby nasi politycy nie musieli grać przy pustych trybunach, a nasi nawet najbardziej patriotyczni kibice chodzić na obce mecze. Bo wtedy może się okazać, że dobrze zapowiadająca się drużyna pozostanie z pustymi trybunami i z pustą kasą.

Może więc zacznijcie panie i panowie politycy grać fair play, bo celem nie jest jakiekolwiek zwycięstwo, lecz bezpieczeństwo przywołanego na początku statku. I nie czujcie się odpowiedzialni za fale, lecz za statek. Bo fale potrafią być zdradliwe…

Oba[w]a i Nagroda Nobla

Im więcej czasu mija od śmierci jakiegoś założyciela czy fundatora, tym trudniej odczytać jego myśl, tym bardziej usilnie trzeba też wsłuchiwać się w idee przyświecające początkom. Podobnie jest z Nagrodą Nobla. Kiedy wczytać się w motywy przyznawania nagrody, zwłaszcza pokojowej, miała być ona przyznawana za najlepszą pracę na rzecz braterstwa między narodami, likwidację lub redukcję stałych armii oraz za udział i promocję stowarzyszeń pokojowych. Kiedy człowiekowi myślącemu da się kryteria oceny, wtedy nie trzeba już nic dopowiadać. Sapienti sat.

Zatem mamy kryteria. Poszukajmy więc laureata. Jest rok 1895. W małym szwajcarskim miasteczku Heiden dogorywa w opuszczeniu Jean Henri Dunant. Założony przez niego Czerwony Krzyż jest szarpany tarciami wśród samych członków komitetu, nie docenia się też wagi Światowej Organizacji Zdrowia czy Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. Dziecko zaczyna żyć własnym życiem. W takich właśnie okolicznościach odnajduje go dziennikarz, który postanawia opisać jego życie i zasługi. Owocem tych publikacji jest przyznanie właśnie jemu pierwszej Pokojowej Nagrody Nobla w 1901 roku.

Czasy się zmieniają. Dzisiaj nawet założyciele Wspólnoty Europejskiej byliby posądzeni o brak poprawności politycznej i napiętnowani. Szczęściem dla nich – pomarli.

Można prześledzić listę laureatów Pokojowej Nagrody Nobla i samemu wyrysować sobie dwie krzywe: krzywą zasług i krzywą poprawności politycznej, by łatwo dostrzec jak pierwsza idzie w dół, druga zaś rośnie odwrotnie proporcjonalnie do niej.

Stąd i moja oba[w]a o Nobla. Odnoszę wrażenie, że z całego życiorysu Nobla wyczytano tylko fakt, iż wynalazł on dynamit. Bo rzeczywiście pewne informacje są trudne do zrozumienia – poza tym, że są wybuchowe.

Homo politicus

Słowo wypowiedziane jest jak królestwo, daje władzę temu, kto go używa do panowania nad umysłami innych ludzi. Jest to jednak władza, która czasem może zniszczyć również autora wypowiadanych, czy pisanych słów. W pewnym momencie zaczyna ono bowiem żyć własnym życiem. Takie wrażenie można odnieść w związku z niedawną publikacją zamieszczoną w „Rzeczpospolitej”, dotyczącą karykatur Mahometa.

Najpierw kilka niedogodności w ocenie. Trzeba być po stronie gazety, gdyż potępiając tę postawę, opowiadamy się za fundamentalizmem religijnym, a nie w taki sposób walczy się o cześć, godność i honor. Z drugiej strony trzeba być przeciw, gdyż nie można dopuścić do mydlenia oczu tzw. dziennikarską solidarnością. Można bowiem pytać, dlaczego solidarność właśnie w tej sprawie, a jeszcze lepiej, dlaczego właśnie z duńskimi mediami, i to przez „przypadek” właśnie „Rzeczpospolita”? Z jeszcze innego punktu widzenia trzeba być „za”, gdyż w przeciwnym razie wylejemy dziecko z kąpielą, podcinając skrzydła jednemu z nielicznych, w miarę obiektywnych dzienników.

A może nie opowiadając się ani „za”, ani „przeciw”, po prostu należałoby zapytać siebie, co oznacza wolność w mediach, gdzie są jej granice, czym są prawa człowieka, skoro nie ma stałości natury ludzkiej (jak chce współczesna antropologia). Może ten konkretny przypadek pokazuje, że nie umiemy korzystać z wolności. Z jednej bowiem strony skrajnością nazywamy protesty przeciw publikacjom dotyczącym Mahometa. Z drugiej zaś, czy nie należałoby nazwać skrajnością braku reakcji na propozycję okładki numeru zerowego „Machiny”? Jej redaktor naczelny twierdzi, co prawda, że intencją nie było obrażanie uczuć religijnych, lecz prawo do wolności artystycznego wyrazu. Czy jednak w imię takiej twórczości można obrażać?

Może więc powrócić do starej zasady mówiącej, iż krańcowości się stykają. Może właśnie z tego styku fundamentalizmu z artystycznym i dziennikarskim rozmyciem zrodzą się nowe kanony w sztuce, w mediach i w życiu? A może tylko w imię tolerancji „okopiemy się” jeszcze bardziej na swoich pozycjach – tych fundamentalistycznych i tych rozmytych? Tylko, co wtedy z tolerancją? Czy będzie odnosić się wyłącznie do nas samych?

 

Verified by ExactMetrics