Nasze święta i czas zwykły

Życie przyzwyczaiło nas do tego, że ważniejsze są święta i jubileusze, a ich spowszednienie i szarość nazywamy okresem zwykłym. W Kościele katolickim ten okres trwa najdłużej. Gdy jednak przyjrzymy się fragmentowi Ewangelii według św. Jana, przewidzianemu na II Niedzielę Zwykłą – rozpoczyna się on brakiem jednego słowa: „Nazajutrz”. Robi się prosty przeskok od opisu potrzeby chrztu Janowego (miniony tydzień) do nagłego pojawienia się Jezusa – i wszystko staje się oczywiste. Tymczasem brakujące „nazajutrz” pokazuje, że wiara potrzebuje dystansu. Jan Chrzciciel przyznaje się do tej potrzeby: „Ja Go wcześniej nie znałem”. A przecież byli rodziną.

Dowartościować okres zwykły… życia, wiary. Nie jest to jednak łatwe, bo zwyczajność jest nacechowana słabościami. Może właśnie z tego powodu u progu okresu zwykłego usytuowano Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan.

Tradycja tego tygodnia jest piękna. Rozpoczęła się już w 1908 roku przez Paula Watsona. Cała grupa Oktawy przechodzi na katolicyzm w 1909 roku, a sam ruch zostaje uznany przez św. Piusa X. Trwa (do dziś) od 18 stycznia – dawne święto Katedry św. Piotra w Rzymie do 25 stycznia (nawrócenie św. Pawła). Już ten termin pokazuje trudy jedności – od Piotra (od pewnego momentu skały), po Pawła (od pewnego momentu Apostoła narodów pogańskich).

Dlaczego jednak okres zwykły nie pociąga? Bo jest jak życie, a w życiu są chwile podniosłe i takie, których trzeba się wstydzić.

Kiedyś Luter zapytał Erazma z Rotterdamu, dlaczego nie odchodzi z Kościoła katolickiego pomimo jego słabości? Erazm odpowiedział: „Znoszę ten Kościół oczekując, że kiedyś będzie lepszy, ponieważ on również jest zmuszony znosić mnie […]”.

Nie trzeba dopowiadać historii drogi Erazma i jego kłopotów z ortodoksją. Nie trzeba zbytnio komentować życia jego przyjaciół, a wśród nich papieża Pawła III, który jako kardynał miał swoją grzeszną historię, a potem reformuje kurię rzymską i zwołuje sobór Trydencki.

Okres zwykły jest trudny, ale bardzo prawdziwy. Uczy, że najpiękniejsze w człowieku nie zawsze jest to, kim jest w danym momencie, lecz to, do czego został powołany. Jeśli to zrozumie, wtedy okres zwykły przestaje przerażać, a nawet staje się piękny.

Zrozumieć niewiarę…

Coraz bardziej zagęszcza się (albo jak wolą niektórzy: rozrzedza) atmosfera życia religijnego w Polsce. Dla starszych było oczywiste, że po to, by nie mieć problemów z Bogiem (a może bardziej z człowiekiem) trzeba po prostu wierzyć. A jak już się wierzy w Polsce, to trzeba wierzyć po katolicku. Z kolei dla najmłodszego pokolenia wiara nie jest już wcale czymś tak oczywistym. Próbuje się to zrzucić na brak przekazu i tradycji, na prądy liberalne i w ogóle na ocieplenie klimatu, zwane tolerancją. Próbowaliśmy łatać tymi tłumaczeniami coraz większe ubytki naszej religijnej tkaniny. Niestety dziury robią się coraz większe.

Ale chyba nadszedł już czas, by powiedzieć głośno: w Polsce jest niewiara, są ludzie nie identyfikujący się z katolicyzmem, ani z żadną inną religią. Są ludzie, którzy nie wierzą, bo im nikt nie powiedział, są też tacy, którzy nie wierzą, bo im za dużo o tym mówiono. Zabrakło świadków. I nie chodzi o świadków przeszłości (dziadków ciągle jeszcze mamy). Zabrakło świadków wiary. Nie wystarczy pocieszać się tym, że mamy Bł. Jana Pawła II czy św. Faustynę. To są dla wielu święci wirtualni, albo realni, ale w innym wymiarze. Potrzebujemy świadków (świętych) obok nas – w rodzinie, w najbliższym kościele, w miejscu pracy. Takich świętych, którzy pozostając ludźmi, swoim życiem będą nam stawiać pytanie o Boga.

Skończył się czas dowodów ontologicznych i kosmologicznych. Potrzebujemy dzisiaj dowodu z człowieka. I nie jest prawdą, że człowiek nie chce być religijny. Chce, ale nie umie, bo mu nikt nie pokazał. W czasach komuny, żeby wpisać się w społeczeństwo i coś osiągnąć wielu wstępowało do partii. Dzisiaj odnosi się wrażenie, że ciągle nie ma innej drogi. Kodeks Prawa Kanonicznego tak bardzo przestrzega duchownych przed przynależnością partyjną. Ale myślę, że trzeba to czytać szerzej – również przynależnością mentalną. Człowiek Kościoła musi przede wszystkim przynależeć do Kościoła. A Kościół jest wszystkich.

Dopóki nie skończymy z dziwnymi podziałami na partyjnych na sposób kościelny i partyjnych antykościelnie, dopóty nie zbudujemy wspólnoty. Czy da się jednak myśleć inaczej o sprawach świeckich i wierzyć w tego samego Boga? A można być Kowalskim, Nowakiem mając włosy blond lub ciemne, będąc policjantem lub księdzem, bliżej prawej lub bliżej lewej strony?

Może fenomen rodziny polega na tym, że członków rodziny łączy przede wszystkim miłość. Trochę podobnie jak najważniejsza teza Ewangelii, statutu „naszej partii”. Do czego zachęcam? Do wyrobienia w sobie nawyku codziennego rozważania Ewangelii – tekstu fundacyjnego wspólnoty do której się należy, co do której ma się czasem opory, którą się już porzuciło, a może jeszcze nie wybrało. Jest tylko jeden warunek wstępny, by do niej przynależeć – bycie człowiekiem. To trzeba wnieść jako kapitał początkowy. Reszta jest łaską, którą daje Bóg. Bez tego osobistego spotkania, żadne tradycje i przekazy nie przekonają. One nabierają sensu dopiero w kontekście spotkania.

Czas zatem na ożywienie nadziei, bo człowiek nie szuka nie-wiary, tak jak nie szuka nie-słońca, nie-chleba, nie-pracy. To byłoby nielogiczne. Człowiek szuka sensu, tylko nie pozwoli już sobie wmówić (i to jest istotna zmiana pokoleniowa!) czegoś co nie jest chlebem, nie będzie udawał pracy, gdy jej nie ma, ani nie rozbierze się w pochmurny dzień, żeby udawać opalanie. Nie zacznie też się modlić, kiedy – w jego mniemaniu – nie ma do kogo i z kim. Czas udawania się skończył i zaczęły się przerażająco szczere rozmowy, również o wierze.

Warto czasem spojrzeć na świat inaczej. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze. Dzielmy się naszą wiarą i niewiarą. Bez takich dyskusji nie będziemy wspólnotą bogatą różnorodnością, ale monolitem, o którym nie będzie chciało się nawet myśleć.

Verified by ExactMetrics
Verified by MonsterInsights