Trwać po katolicku

W człowieku walczą z sobą nieustannie dwie tendencje: do bycia autonomicznym i do przynależenia. Autonomia (czasem posunięta do absurdu) ma swoje korzenie w przesadnej przynależności. Każdy chciałby mieć swój kąt, łazienkę do swojej dyspozycji, trochę wolności w poglądach i wyborach. Ale to rodzi nieuniknione osamotnienie. Rodzi się więc druga potrzeba: przynależenia. Ale w niej płaci się też określoną cenę – nie tylko dyscypliny partyjnej.

Czy jest jakieś rozwiązanie? Może twórcze zakorzenienie? Zakorzenienie w wiarę! Zadziwiające jest to, jak czasem w chrześcijaństwie chce się człowieka zakorzenić w ziemi. Ale Pismo św. pokazuje, że Bóg w punkcie wyjścia wyrywa z takiego zakorzenienia. Daje obietnicę nowej ziemi, ale nie mierzonej w tradycyjnych jednostkach. Daje obietnicę ziemi, na której można prawdziwie owocować. A właściwie nawet nie o ziemię chodzi, lecz o wszczepienie w życiodajny krzew. Można wszczepić człowieka w wyjałowioną ziemię, skostniałą tradycję, przebrzmiałe formuły. Tylko, że wtedy można też pytać: czego roślina potrzebuje bardziej: pięknej doniczki czy żyznej ziemi?

Kryterium sensownego trwania jest owocowanie. Nie wystarczy mieć trwanie w nazwie. A żeby mogło być owocne, coś musi obumrzeć, by mogło narodzić się nowe. Ziemia musi owocować, ale przecież nie może owocować gatunkami ziemniaków sprzed stu lat, tylko po to, żeby było tradycyjnie. W przeciwnym razie plon, sprowadzony do ciasno rozumianej tradycji, byłby coraz bardziej symboliczny.

Trwać po katolicku. Jak „obraz Boga”, który zakłada twórczą głębię. Do jej uzyskania potrzeba: odwagi i wyobraźni. Odwagi, bo bez niej nie można być prawdziwym malarzem, chyba że takim od malowania ścian. Potrzeba też wyobraźni, by widzieć więcej niż dotąd, inaczej niż inni.

Zabijanie twórczej wyobraźni w imię ciasno pojętego trwania nie wyda owocu, co najwyżej zaowocuje zgorzknieniem i usychaniem trwając. Trwanie owocne rozgrywa się między człowiekiem a Bogiem. To co pomiędzy jest tylko procesem naśladowania. A żywy człowiek nie jest wezwany do „naśladowania naśladowania”, ale do twórczego odbicia Tego, którego naśladuje.

Tak właśnie rozumiem słowo „trwam”… po katolicku.

Myśli słabej ciąg dalszy…

Bez miłości również nauka traci swą szlachetność, gdyż tylko miłość zapewnia badaniom ludzki wymiar. Słowa te wypowiedział papież Benedykt XVI podczas przemówienia w jednym z włoskich uniwersytetów (3 maja 2012 roku). Miłość ma bowiem na względzie człowieka. Jest też zakotwiczona w określonym systemie wartości, który ją zabezpiecza i precyzuje.

Ostatnie lata przyniosły nam dostatecznie dużo dowodów na to, że obiektywność nauki, pozbawiona wymiaru etycznego, traci faktycznie swoją obiektywność, gdyż jedną z płaszczyzn istniejących w sposób niepodważalny jest płaszczyzna wartości. Przykłady można by mnożyć. Podobnie dzieje się w sferze tzw. obiektywnego dziennikarstwa. Szuka się prawdy, ale na wzór dziecka szukającego zapałek. Dopóki nie wie jak je wykorzystać, może byłoby lepiej, gdyby ich nie znalazło? Szukamy prawdy, z którą potem nie wiemy co zrobić. Bo bez miłości prawda staje się bezwartościowa.

Sporo napisano już o myśli słabej. Sam poświęciłem temu kawałek swojego życia. Natomiast Benedykt XVI, w swoim stylu (bardzo precyzyjnym), wyraził to następująco: [Człowiek – przyp. JS] oślepiony skutecznością techniczną, zapomina o podstawowym wymiarze pytania o sens, uznając tym samym za nieważny wymiar nadprzyrodzony. Pozbawiona wspomnianego wymiaru myśl staje się słaba i coraz bardziej szerzy się osłabienie etyczne, które przysłania podstawowe odniesienia do wartości. Myśl staje się słaba, gdy nie ma zakotwiczenia w realnym świecie. Podmiot staje się słaby, gdy relacje, w które wchodzi stają się wirtualne.

A zatem miłość – ta pozornie mało realna rzeczywistość – potrzebna jest również poszukiwaniom naukowym. Bo to ona urealnia i ukonkretnia to, co z natury może być dobre i piękne, ale tylko wtedy, gdy jest podejmowane z umiłowania człowieka i ostatecznej racji istnienia – zarówno świata, jak i człowieka.