Sumienie

Każdy je ma. Jedni wiążą je z biologiczną stroną człowieka i uważają ją za jedyny przejaw ludzkiej natury. Inni sprowadzają je do świadomości. Trzeba od razu dodać, że na tym poziomie człowiek oszukuje siebie najczęściej. Jeszcze inni sprowadzają sumienie do płaszczyzny prawa – bądź rozumianego jako prawo zewnętrzne, narzucone (rygoryści), bądź takie prawo, które ja sobie nakładam dopowiadając, iż chciałbym, aby stało się prawem powszechnym. I wreszcie sumienie jest głosem. I to nie jakimś słyszeniem głosów, ale głosem Boga – Przyjaciela, Sędziego, Stwórcy…

Mówi się, iż ma ono jakby trzy fazy: przed-uczynkowe, uczynkowe (aktualne) i po-uczynkowe. Wszystkie one jednak zakładają jakieś ustrzeżenie się przed wyrzutem, lub też wyrzut po popełnieniu złego czynu. Skąd jednak wiedzieć, że się sumienie ma? Czy tylko z faktu, że coś w środku wyrzuca mi moje czyny? Skąd też wiedzieć, że to co mi wyrzuca jest złe, a to co akceptuje dobre?

A może sumienie to po prostu ja cały w mojej relacji do Boga. Może właśnie sumieniem lub jego brakiem jest relacja czy jej brak. A to co sobie wyrzucam, to nie złe czyny, ale brak relacji pozwalającej mi właściwie te czyny ocenić.

Co więc robić? Wejść w siebie, ale w taki sposób, by nie odkrywać swoich wewnętrznych treści prowokowanych biologią, ludzkim prawem, świadomością. Wejść w siebie tak, by odkryć, że jest się kochanym. Odkryć siebie jako kochanego i odkryć tego, który mnie kocha. I zachować możliwie nienaruszoną relację z Nim. Może to ona pielęgnowana i tworzona ciągle na nowo jest faktycznie moim sumieniem. A czyny i ich osąd są wtórne. I może wtedy przerazi człowieka bardziej jego samotność niż głos, który słyszy się właśnie po to, by się nie przerażać.